Skip to main content

Posucha koncertowa związana z koronawirusem dała się wszystkim we znaki, dlatego dziwnym nie było, że kiedy Black Silesia Productions ogłosiło pierwszy koncert w lipcu, to bilety zniknęły momentalnie, niczym skrzynka zimnego piwa w środku upalnego dnia. Szczęśliwym trafem mi również udało się załapać, dlatego też w niedzielę, prosto po mszy, jak na prawdziwego polskiego metala, zabrałem swoje tłuste dupsko do krainy cudów, urbanizacji i węgla.

Przede wszystkim miejscówka: klub P23 zlokalizowany w odrestaurowanym kompleksie budynków po bodajże starej fabryce porcelany. Miejscówka elegancka, naprawdę spora i, jak się potem okazało, z całkiem niezłą akustyką. Równo o 17 można było wbić do środka, gdzie na wprost od wejścia pyszniła się scena, a obok przycupnęły złowrogo kramy z dobrami wszelakimi, jak również foodtruck z żarciem oraz budka z alko. Potężne propsy również za „strefę chilloutu”, czyli miejsce z leżakami, gdzie można było posadzić swoje zmęczone kości. Dokonawszy zubożenia moich finansów, pozbijałem jeszcze piątki z bdb znajomymi od serca, pokosztowaliśmy się spreparowanej przez mą połowicę kukułówki i można było iść pod scenę, gdzie rytuały rozpoczynał…

Czort. Były kaptury, była odpowiednia oprawa przywodząca na myśl plugawe rytuały – plusy za wizerunek, ale jak z muzyką? Cytując klasyka: no tak średnio bym powiedział. Wiem, że ten parający się black metalem hord ma wierne grono fanów, ale ja się do nich nie zaliczam. Raczej podczas odsłuchów z płytami miałem poczucie mocnego średniaka, a niedzielny występ mnie mocno w tym utwierdził. Gdzieś tam nóżka czasem drgnęła, głową się pokiwało, ale ze sceny nie płynęło nic, co ścisnęłoby mnie za jaja i rzuciło o ziemię, choć ostatni kawałek, jakim był „Manifest niepodległej woli” wskazywał, że nadal jest tu sporo potencjału. Jak więc mogę ich ocenić? Po prostu spoko. Naprawdę solidny średniak, choć słychać, że mogą zrobić większy rozpierdol. I, jak wspomniałem scenicznie całkiem nieźle.

Z tymi myślami dopiłem piwko i udałem się po kolejne. W międzyczasie na scenę sprawnie wtoczył się Brüdny Skürwiel, a po placu poniosło się piękne intro poruszające serce każdego chrześcijanina.

Ta cała kwarantanna chyba wyszła chłopakom na dobre, bo wpierdol, jaki poleciał od „Drink, Fuck & 666” ścinał z nóg, jak wypita na raz skrzynka wódki. Brüdny zawsze bujał pięknie, ale tego dnia czuć było, że wulkan energii oraz alkoholu wybuchł na pełnej, w efekcie czego publika była okładana solidnymi razami, wśród których można było wyłapać takie perełki śląskiej muzyki ludowej, jak „Fuck Christ!”, „Satanik Thrash!” „Queen of Hellfire”, a nawet świeżutki cover Gospel of The Horns „Power of Darkness”, zaś całość wieńczył cover Witchmaster „Masochistic Devil Worship”. Uh, dobre to było. Brüdny Skürwiel przypomniał, jak się napierdala oraz, że krzyże należy deptać i zrobił to w sposób doskonały.

Wskażę tutaj, że ze względu na obostrzenia wirusowe moshpit był niewskazany. Wiadomo jednak, że jak muzyka pięknie przemawia do serduszka, to ciało tańczy, ale już podczas występu Brüdnego, Michał przypominał, by pamiętać o restrykcjach, bo może być lipa.

Targany burzą emocji udałem się po kolejne pieniste celem uspokojenia, a następnie rozsiadłem na jednym z leżaków, skąd miałem doskonały widok na scenę, a to dlatego, że następny w kolejce był Embrional.

Z nimi nigdy nie było mi po drodze, choć ostatnia płyta była całkiem spoko. Skullripper z ekipą potrafią konkretnie sponiewierać swoim oldschoolowym death metalem, czego dowodził spory tłumek cieszący się ich muzą. Przyznaję, że riffy szły konkretne, ale nadal, to nie jest moja bajka. Choć mają propsy, za wcielenie Rossa Dolana do składu. Nie mówcie, że nie bo widziałem przecież – ani chybi, to on!

Wisienką na torcie miał być spersonifikowany obóz śmierci z Mielca – Stillborn.

Tu już pod sceną trzeba było być, bo ci psychole z podkarpacia zawsze pozostawiają po sobie jedynie zgliszcza oraz szlak pomordowanych. Nie inaczej było tego dnia – już od pierwszych riffów słychać było, że uwolniono bestię z czeluści, a ta z rozkoszą pławiła się w destrukcji. Podobnie chyba jak wcześnie Brüdny Skürwiel, Stillborn przez okres posuchy koncertowej kisił w sobie wkurwienie, któremu teraz mógł dać pełen upust. A narzędzia zagłady były przednie, bo trupy padały przy „Holymother Fucker”, „Człowiekowstręcie”, „Odezwie”, czy znanym i lubianym „Obłędzie”, który został odegrany z takim poziomem nienawiści, że waliły się budynki. Stillborn dane mi już było słyszeć na żywo, ale tym razem przeszli samych siebie. O ile Brüdny Skürwiel tylko deptał krzyże, to Stillborn rozpierdalał kościoły i okoliczne cmentarze, jak buldożer. Nie dziwiło zatem, że utworzył się też pokaźny krąg tańczących – z jednej strony prawidłowo, ale z drugiej, pamiętając o upomnieniach organizatora, mam nadzieję, że smrodu przez to nie będzie.

Jak zatem podsumować pierwszą edycję Black Plague? Zajebista. Kapitalna lokalizacja, podług słów Michała dostępna tylko dzięki sytuacji spowodowanej wirusem, do tego jak zawsze organizacyjnie dopięte wszystko na ostatni guzik. Dołóżmy do tego bogate kramy z merchem oraz niszczące obiekty kapele i śmiało można powiedzieć, że koncert się udał. Ja osobiście nie mam żadnych zastrzeżeń, dlatego też obowiązkowo wbijam na kolejną edycję (o ile się odbędzie), co i Wam radzę.

Bart
648 tekstów

Przemądrzały, gruby chuj. Miłośnik żarcia, alkoholu i gór, któremu wydaje się, że umie pisać.