Wydawca: Mad Lion Records
Na pierwszą tegoroczną recenzję wybrałem materiał z gatunku od którego krwawią mi wszystkie otwory. Unikałem go przez lata bardzo skutecznie. Gatunku rzecz jasna. Zresztą z wzajemnością. Po prostu nie wchodziliśmy w sobie w drogę. Ale pojawił się Vastness.
I co? Death / Thrash? Jest. Chujowy bohomaz, czytaj okładka? Jest. Takie sobie logo? Jest. Podejrzanie ziewania i nijakości? No właśnie nie ma. W sumie to się zdziwiłem. Posiadam na taki miks gatunkowy alergię. Tu symptomy się nie pojawiły.
Z czego to wynika? Po pierwsze materiał to jedynie 25 minut z hakiem. Po drugie Panowie skupiają się na wyciąganiu inspiracji jednak ze starego Thrashu. Bez jakiś nowomodnych plastyków i pióropuszy z dupy. Za to z solidnym zacięciem do budowania sprawnie wbijającej się w głowę słuchacza perkusji i przyciągających riffów. Darujcie, że nie będzie porównań instrumentarium do strzelań, pocisków i innych czołgów. Rzygam tym.
Generalnie dużym plusem jest tutaj to, że Vastness trzyma balans między melodyjnością, technicznym graniem i prostackim łupaniem. Co za tym idzie? Przede wszystkim utrzymuje zainteresowania słuchacza. O tym, że to dzisiaj święty Graal muzyków, chyba wspominać nie trzeba. Z oczywistych względów może ten album trafić w gusta wielu, chociaż myślę – głównie starszych metalowców. Bo w zasadzie oni nie mają już żadnych wymagań. Byle metal był.
Takie jakieś mam przeczucie. W sumie przy całej „grozie” zagłady ludzkości, wojnach, mielonych kościach i innych kosmitach, to w gruncie rzeczy, to połączenie gatunkowe w mojej opinii, najlepiej sprawdza się na koncercie z piwem w ręce. Z kolegami wokół. Bez żon, dzieci i całego życiowego pierdolnika. Oczywiście dzieci tych metalowców też chętnie pójdą na taki koncert. Bez starego.
I tak sobie dumam, że nie inaczej jest w przypadku gigów granych przez Vastness. I spoko. Niecha się im darzy. Najbardziej niezrozumiały utwór? Miniatura „Tej ziemi”. Najlepszy? „Servants to the None”. Podoba mi się cover Cannibal Corpse, mimo że oryginał, to nie jest najlepszy kęs z „Bleeding”. To tyle. Bez odbioru.
A nie. Jeszcze jedno. Oczywiście, że nie będę wracał do tej płyty. Z powodów wspomnianych powyżej. Natomiast oddać muszę, bardzo poprawny materiał.
Ocena: 6/10