Pathologist: Wiele lat musiało minąć żebym w końcu wybrał się na jakiś plenerowy festiwal. Tyle czasu zupełnie odrzucałem tą formułę imprez metalowych, jako coś, z czym zupełnie mi nie po drodze. Zmieniało się to jednak, gdy zobaczyłem rozpiskę tegorocznej, już szesnastej, edycji Summer Dying Loud… Sobota była tak dojebana w genialne nazwy, że szybko została uformowana czteroosobowa ekipa, poczynione stosowne rezerwacje i jakieś trzy miesiące potem jestem w Aleksandrowie Łódzkim.
Oracle: U mnie to samo, chyba jestem już za stary i za wygodny na pewne rzeczy, natomiast line up i skład do wyjazdu sprawił, że podjąłem ryzyko, hehe. I nawet zaoferowałem się na kierowcę!
Pathologist: Podróż minęła zadziwiająco szybko, po zameldowaniu w hotelu i zrobieniu flaszeczki wsiedliśmy w taksówkę i pognaliśmy na miejsce imprezy. Wejście bez problemów, kilku znajomych od razu na „dzień dobry” się nawinęło, piwko i ruszyłem poczynić rozpoznanie terenu. Zaznajomiłem się z układem newralgicznych punktów i wróciłem do strefy gastro. Z tego miejsca było dobrze słychać pierwszy zespół, na który dotarliśmy, czyli Gallileous. Nie będę się tu rozpisywał: nic, co dobiegało ze sceny do strefy gastro nie zachęciło mnie do tego, żeby choć na minutę pofatygować się pod główną scenę. Po wypiciu piwka i zamówieniu kolejnego poszliśmy zrobić rozeznanie w okolicach drugiej sceny o nazwie krypta i podęliśmy pewną próbę wejścia do środka, ale okazało się, że nie można z piwem, więc Limbes nie zobaczyłem. Co do piwa to musze napisać, że mi średnio smakowało, było to jakieś jasne i było jak dla mnie za słodkie. Festiwalowe się niestety skończyło i tylko Kuba załapał się na degustację, ale też nie był zachwycony. Wkurwiało mnie też to, że nie można było z piwem wejść ani pod główną scenę, ani do krypty. Jeśli by chodziło o butelki, to rozumiem, kwestia bezpieczeństwa, ale co komu wadzi piwo w plastikowym kuflu? Nawet jak ktoś komuś je na łeb wyleje to i tak padało. Co za różnica…? Zresztą, kurwa jesteś na koncercie metalowym, to się z tym możesz liczyć. Na początku było to mocno irytujące, ale zrozumiałem, że ten zakaz przynosi pewien niespodziewany skutek uboczny: trzeźwość.
Oracle: Dokładnie tak było – degustacja, do tego całkiem spoko miejscóweczka. Jedynie kawałek od miejsca koncertu bo w Zgierzu. Na miejscu okazało się, że wszystko jest całkiem nieźle rozplanowane, toitoie mimo, że to trzeci dzień – w miarę czyste. I rzeczywiście zdążyliśmy dopiero na Gallileous, który w obecnej formie nie ma mi nic do zaproponowania. Wybraliśmy więc piwko i rozmówki polsko – polskie o scenie i nie tylko.
Pathologist: Ale dość już tego wstępu, czas poopowiadać o koncertach, które faktycznie widziałem. Pierwszy pełny występ, który zaliczyłem był Dom Zły. Ja wiem, że oni często grają na żywo, ale jak ich mięłam okazję zobaczyć po raz pierwszy. Naprawdę fajnie to wypadło. Set nastawiona raczej na ostatnią płytę. Ja się cieszyłem, że usłyszałem mój ulubiony numer, czyli „Luty”. Przepięknie też wybrzmiał tytułowy numer z ostatniej płyty, czyli „Ku Pogrzebaniu Serc”. Bardzo mocy i ciężki emocjonalnie numer. Warto też wspomnieć przy okazji, że moim zdaniem, zamiana pana wokalisty, na panią wokalistkę w przypadku tego zespołu była zdecydowanie pozytywnym zabiegiem. Pani Ania radzi sobie za mikrofonem naradę świetnie. Daje tej ciężej, trudnej i emocjonalnej muzyce jakiejś kobiecej wrażliwości. Dla mnie to jest spójne i ja to kupuje.
Oracle: W zasadzie Maciek opisał wszystko. Bardzo lubię ten zespół i uważam, że wypadli zajebiście – jak dla mnie pierwszy zespół, którego wysłuchałem mniej więcej cały set i jestem zadowolon.

Pathologist: Odium Humani Generis odpuściłem, choć byłem wtedy pod kryptą przez jakiś czas. Nie podoba mi się „Międzyczas” i nie do końca rozumiem, czemu o tej płycie było swego czasu bardzo głośno praktycznie wszędzie. Na dużej scenie natomiast mniej więcej w podobnym czasie prezentował się Year Of The Goat. Nie znałem wcześniej, nic co dobiegało do mnie z daleka, nie przekonało mnie do stawienia się pod sceną. Czas ten spędziłem głownie na sklepikach płytowych. Ogólnie rozglądnąłem się po strefie handlowej i nie ukrywam pewnego zniesmaczenia sprzedawaniem tam np. gaci z logiem Sodom… Nie wiem na chuj, komu coś takiego? Były też np. wegańskie czaszki, cokolwiek to kurwa znaczy, jakaś biżuteria czy inne bibeloty.. Bazar na całego…
Wracamy do koncertów. Na Vacuous trafiłem przypadkowo, bo byłem akurat w kiblu, więc stwierdziłem, że skoro już przeszedłem pół drogi do tojki, to zaglądnę co się dzieję w krypcie. Udało mi się wbić do środka jak już chwilę grali. Zostałem z 20 minut. Zajebiście sie to prezentowało. Bardzo gęsty, duszny i walący piwnicą śmierć metal. Szkoda że nie mogłem zostać dłużej, bo trzeba było lecieć pod dużą scenę, ale Vacuous będzie sprawdzane i liczę na to że kiedyś uda się ich jeszcze zobaczyć na żywo, bo coś czuję że pełny koncert byłby miazgą.
Niestety trzeba było zmienić sceny, bo na dużej już zaczynała Aura Noir. I tak się spóźniłem pewnie z 10 minut, ale trudno. Chyba tak to na festiwalach wygląda… Do końca też nie zostałem, ale myślę że jakieś 65% tego koncertu mam zaliczone. Bardzo dobrze to zabrzmiało. Koncert na luzie i z pasją. Pogoda jednak nie za bardzo dopisywała. Może nie padało jakoś bardzo, ale dość intensywna mżawka się rozkręcała. Cóż Aura Noir hehe. Zresztą co do całej soboty, to pogoda nie była idealna. Sporo deszczu na szczęście w postaci mżawki. Mogło być gorzej.

Niestety festiwalowy reżim nie ma litości, trzeba pokonać po raz kolejny dystans scena główna – krypta. Na cale szczęście, dowiedziałem się, że do krypty jest drugie wejście z tyłu. Nie tak oblegane jak główna brama. Ustawiliśmy się na jakieś 15 minut przed planowanym koncertem Darvazy i finalnie udało się tak, że byłem przed samymi bramkami. To już moja druga styczność na żywo z tym zespołem i wiedziałem, że będzie zajebiście. I było! Wokalista to jest pierdolone zwierze sceniczne! Tym chyba nikogo nie zaskoczę, kto wdział ten zespół na żywo ten wie, że tam się po prostu dzieje dużo. Pogrywanie sobie z fotografami, walenie whisky z gwinta, rozbijanie statywów od mikrofonu, wpadanie w publiczność… Ale to jest wszystko niesamowicie autentyczne, nie ma w tym żadnej napinki ani udawania. To są popierdoleńcy, robiący popierdoloną muzykę dla popierdolonych ludzi. Tu się po prostu wszytko zgadza! Wspaniały to było koncert, warto się było urwać z Aury, żeby zobaczyć go od pierwszej do ostatniej minuty. Ale jeśli chodzi o tą kryptę, to zdecydowanie jest to za małą przestrzeń, bo chętnych w chuj, a miejsca mało. Dodatkowo ścisk i duszno w cholerę. Nawet jak bym chciał, to mało prawdopodobne, żeby udało mi się w trakcie koncertu spod tych barierek wydostać. W każdym razie, kto nie był, niech żałuje, jeden z topki występów dnia trzeciego SDL.

Oracle: No ja się spóźniłem na ich koncert, natomiast ostatecznie dopchałem się i stałem z tyłu – nie było wiele stamtąd widać. Natomiast słychać było dobrze. Kurwa, uwielbiam ich zły vibe. Widziałem ich kilka lat temu i cały czas klasa – jeden z lepszych black metalowych bandów obecnie.
Pathologist: Teraz będzie lekki kontrast i w mojej ocenie mały zgrzyt. Venom proszę państwa pierwszy raz w tej konfiguracji od paru ładnych lat w Polsce. Pewnie wielu oczekiwało po tym występie czegoś niesamowitego. Zresztą, wielu pod główną scenę się pofatygowało, bo wydaje mi się że to na koncercie Cronosa i spółki był największy tłum. W mojej ocenie nie wypadło to za dobrze… Sam nie wiem, może się czepiam, ale brakowało mi tu czegoś. Nie chodzi nawet o dobór kawałków, bardziej o jakąś chęć grania. Szczególnie w konfrontacji z dwoma poprzednimi koncertami. Darvaza potrafiła rozpętać istny huragan, a występ Aury Noir zapamiętam, jako zajebiście luzacką sztukę bez żądnej spiny zagraną z pasją i miłością do muzyki. Na Venom mi tego zabrakło. Jakiś chęci, szczypty szaleństwa, pasji. Ot po prostu wyjść na cenę, odegrać co mają odegrać, zejść, przelew wpadła na konto to spierdalamy. Może komuś zabijam kult, ale chuj, tak to odebrałem. Zresztą też jak tego Venom to za dużo nie widziałem. Raz, że jak wydostałem się z krypty i poszedłem pod główną scenę, to już z 20 minut grali, a dwa że jak skończyli „Countess Bathory”, to już mnie tak zasuszyło, że poszedłem po prostu na piwo i już resztę słuchałem sobie ze strefy gastro.
Oracle: No niestety – Maciek znów ma rację. Venom rządzi, deptaj krzyże, natomiast tym razem było tak se. Venom odegrał całość bardzo profesjonalnie, natomiast czułem w tym trochę sztywność i brak pasji. No i może narzekam, ale przy tak rzadkim ich koncertowaniu jednak wolałbym więcej numerów będących klasykami. W drodze na koncert nawet się rozmarzyłem, że odegrają coś z „Ressurrection”, no ale taki chuj. Oczywiście – ktoś powie, że idealnie byłoby jeśli usłyszelibyśmy całe dwie pierwsze płyty i po trzy czwarte dwóch kolejnych. Z dwóch kolejnych nie usłyszeliśmy niczego – wielka szkoda. Jasne, darłem mordę przy „Countess Bathory”, natomiast generalnie ich gig to małe rozczarowanko.

Pathologist: Z rzeczonym piwem w garści poszedłem chwilę pod kryptę posłuchać Impetuous Ritual. Nie wbijałem do środka, ale słychać było, że z głośników leci samo gęste, więc na bank było lepiej jak dobrze. Spotkałem jeszcze znajomych, chwilę pogaduszek i lecę na Cult of Luna. No i tu pojawił się pewien mocny niedosyt. Wiedziałem, że całego występu na bank nie zobaczę, ale liczyłem, choć na jakieś 60 – 70%. Lubię tą kapele i wiem że dają świetne koncerty, ale tego wieczoru wiedziałem, że muszę atakować Terrestrial Hospice… Strasznie długo zajęła instalacji wszystkich instrumentów, w skutek czego Cult of Luna zaliczyła obsuwę liczącą około 25 minut. Wyszło więc na to, że widziałem ich około 15 minut czyli dwa numery… Nie byłem zachwycony ruszając się w kierunku krypty, bo te hipnotyczne dźwięki zaczęły mnie coraz bardziej pochłaniać. I nie ułatwiało faktu jeszcze to, że brzmiało to bardzo dobrze. Światła, dźwięk, muzyka, wszytko było jedną całością i to, że nie zobaczyłem tego występu w całości jest jednym z największych bólów dupy, jaki mam po całym tym dniu.
Na szczecie wcześniejsze wyjście z Cult of Luna poskutkowało tym, że miałem miejsce zaraz przed drzwiami wejściowymi do krypty co w konsekwencji sprawiło, że na koncercie Terrestrial Hospice stałem pod samymi barierkami. Bardzo byłem ciekawy jak na żywo wypadnie duet Inferno – Skyggen. Wiadomość o tym, że ten projekt zmienia się ze studyjnej kolaboracji w grający na żywo, była dla mnie wielce istotna. Nie wiem czy ostatecznie to Terrestrial Hospice nie ugruntowało mnie w przekonaniu, że na SDL należy się wybrać… Ale co na scenie? Kości, łańcuchy, świece… Była też kosa. Fajnie się to prezentowało. A jak w końcu na żywo? Mnie kupili od pierwszych sekund, bo na start poleciał „Gang Raping the Seven Virtues”, który uważam za ich najlepszy numer ever. Zresztą potem nie było wcale gorzej. „Rübezahl” to jest kapitalny materiał i żaden numer z tej EP-ki nie ma prawa wypaść chujowo. Kolejny koncert, który dołącza do topki tego dnia festiwalowego. Kto nie miał okazji, to proponuje nie wahać się i jechać do stalicy na Metal Kommando Fest, bo to ponoć ostatnia okazja żeby ich w tym roku zobaczyć na żywo. Wyszedłem z tego gigu zajebiście zadowolony, ale i potężnie zmęczony. Mimo iż zbliżała się pierwsza w nocy, to jeszcze do końca daleko. Napisze tylko jedno słowo: Portal. Ale zanim zostałem przemielony przez ten tą maszynkę do mielenia umysłów, skoczyłem na piwo, które wypiłem pewnie na dwa łyki, tak bardzo potrzebowałem uzupełnić płyny.
Oracle: Mnie Cult of Luna w ogóle nie interesował, więc począłem szwendactwo, piwkowanie, pogaduchy z tym i tamtym – no w końcu od tego też są festiwale, prawda? Ale na Terrestrial Hospice już się stawiłem. No kurwa. Co tam się odjebało. Inna rzecz, że ścisk był niemiłosierny i autentycznie wszystko kleiło się do mnie, łącznie ze skarpetkami. Ale było warto.

Pathologist: Co do Portal nie maiłem większych oczekiwań, bo gdzieś w mojej głowie była obawa, że muzyka o takim poziomie intensywności może nie sprawdzić się za dobrze na żywo. Ale się sprawdziło… Początek był trochę kiepski pod względem brzmienia, bo coś tam nie działało jak powinno pod względem wokali. Szukałem też dobrego miejsca do odbioru tych dźwięków i ostatecznie zająłem je dokładnie po środku. Zrył mi banię ten występ totalnie. Nieprzebrana ściana gęstych jak magma dźwięków przelewała się przez publikę. Nie mam pojęcia jak ten koncert został odebrany przez ludzi, którzy nie lubują się w takim poziomie ekstremy sonicznej, a słuchają raczej bardziej przystępnych form metalu… Wizualnie też mnie to rozjebało . Odhumanizowane postacie zanurzone w tonach dymu i pojebanym oświetleniu. Byłem zmęczony okrutnie, ale cały koncert obserwowałem z dość bliskiej odległości nie mogąc oderwać oczu i uszu od tego, co się działo. Absolutnie dojebana rzecz na zamkniecie tej imprezy…
Oracle: Nie mogę powiedzieć, że jestem olbrzymim fanem Portal. Jednakże w chuj ciekawy byłem tego co stanie się tej nocy w Aleksandrowie Łódzkim. To nie był koncert, to było coś totalnie pojebanego. Późna pora, zmęczenie i procenty, mgła na scenie, gra światłami – wszystko złożyło się na koncert, który wbił mi się w pamięć na długo. Szczególnie, że podczas tego gigu przycupnąłem sobie na trybunach i po prostu patrzyłem na to co dzieje się na deskach. Fantastyczny gig i piękne zwieńczenie festiwalu.

Pathologist: Potem to tylko, taksa do hotelu i spać…
Jako sceptyk plenerowych festiwali, musze powiedzieć ze mi się naprawdę podobało. Zobaczyłem nawet więcej niż się spodziewałem, bieganie między scenami było męczące, ale do ogarnięcia. Wkurwiałem się tylko na tak niewielką część występu Cult of Luna, z którego musiałem się ewakuować. Czy mnie to przekona do festiwali? Możliwe. Czy za rok pojawię się znowu w Aleksandrowie Łódzkim? Nie wykluczam.
Oracle: No, chyba najdroższa taksa w moim życiu, ale o tej porze zapłaciłbym nawet za bryczkę na krakowskim Rynku Głównym, jeśli tylko zobowiązałby się, że znajdę się w pokoiku do kwadransa.
Wiecie co? Podobało mi się. Myślę, że przy pewnych okolicznościach przyrody, mocno się zastanowię nad kolejnymi wypadami na plenerowe gigi. Mimo, że Venom nie spełnił moich oczekiwań, to generalnie chwalę sobie to co widziałem w ten dzień. Muzyka plus naprawdę dobrze spędzony czas ze znajomymi, niektórymi widzianymi na żywca po raz pierwszy oraz wyjazdowa rzeszowska ekipa – zdecydowanie chwalę sobie tę sobotę!




