Wydawnictwo: In Rock
Pamiętam, że o „Młocie Bogów” słyszałem już dawno dawno temu, gdy jako gołowąs zacząłem kupować książki o metalowych zespołach. Wówczas jednak Led Zeppelin wydawało mi się zbyt lekkie i miękkie, by zainteresować się nimi jakoś bliżej. Człowiek młody to i głupi.
Książka niczym bumerang powróciła do mnie jednak po – bagatelka – dwudziestu latach, z okazji wznowienia i uaktualnienia. Stephen Davis to autor między innymi późniejszej knigi o Guns N’ Roses czy Aerosmith i kto je czytał, ten wie że ma swój styl. Dzięki temu jego wydawnictw nie czyta się jak kalendarium z datami i suchymi faktami – ma to też swoje gorsze strony, bowiem w książce jest sporo cytatów i im podobnych, a ja taki już jestem, że chętnie bym weryfikował prawdziwość takich rzeczy jakimikolwiek przypisami. Tych niestety tutaj nie znajdziecie. Nie, jego książki czyta się jak powieści, mógłbym rzec. I tym razem powieść o Led Zeppelin naprawdę wciąga – nawet jeśli nie jest się fanem grupy. W „Młocie Bogów” pokazuje on od kulis cały ten rock’n’rollowy szwindel ze wszystkimi blaskami i cieniami. Książka dokumentuje losy zespołu od brzdękania w podrzędnych angielskich knajpach po zapełnianie największych hal na świecie, pościgi limuzynami, latanie odrzutowcami, zaliczanie najlepszych lasek po stopniowy odpływ popularności zespołu. Równocześnie książka ta jest zaktualizowana, dzięki czemu możemy być świadkami legendarnego powrotu zespołu w ramach Celebration Day. Poznajemy muzyków od podszewki, z wszystkimi ich dobrymi oraz tymi niekoniecznie najlepszymi stronami. W zasadzie to przeciętna black metalowa kapela z dziś, choćby chuj wie, jak groźne miny stroiła do zdjęć, przy Led Zeppelin z ich najlepszych lat wypada jak stado harcerek. Wracając jednak do książki, czasem może irytować takie dość ignoranckie podejście do innych zespołów i deprecjonowanie ich roli przez autora – mam tu na myśli jego stosunek do kapel punkowych czy późniejszej fali heavy metalu. No ale taki widać typ ma gust i nie mnie w to ingerować, a przyjąć na klatę podczas czytania. A czyta się – jak już wspomniałem – naprawdę fajnie. Czego mi brakuje w tej książce to większej ilości zdjęć. Te które są też nie są najlepszej jakości (oczywiście zdaję sobie sprawę, że były robione i pięćdziesiąt lat temu) jednak moim zdaniem kilka stron fotek więcej nikomu by nie przeszkadzało.
Ja sam poznałem Led Zeppelin dość późno, jakoś tak ich zlewałem cały czas, bo wiadomo – byli zbyt lekkim zespołem. Ale człowiek dojrzewa, żeby nie powiedzieć że się starzeje i muzyka, któa kiedyś w ogóle na niego nie działała dziś gości częściej w odtwarzaczu niż dajmy na to Angelcorpse, hehe. I ja tego Led Zeppelin cały czas tak naprawdę się uczę, więc premiera „Młota Bogów” trafiła w moim przypadku w doskonały moment.