Skip to main content

To była szybka akcja. Część z Was pewnie wie, że Black Silesia Procudtions organizowało koncerty Violentor w Polsce. Korciło mnie, by się tam pojawić, ale docelowo były one krzynę za daleko (jestem leniwym chujem, cóż począć). Tymczasem około piętnastego października dostaję cynk, że harce w Czechach się wysypały, krakowski organizator spękał i będzie szybki strzał we Wrocławiu, w Liverpoolu. Bilety tanie, to i wiedziałem, że tam zajrzę na pewno.

W dniu koncertu podbiłem prosto do klubu, gdzie dotarłem wyjątkowo na czas, gdy drzwi już były otwarte. Wewnątrz zbicie piątki z bdb szanownym kolegą od serca, Wielkim Organizatorem oraz szybki rzut oka na merch grających kapel, po czym poleciałem po piwo. Tymczasem młóckę rozpoczęło Hateful Agony.

Nie słyszałem o nich wcześniej dlatego z zainteresowaniem obserwowałem występ, bo i zmiany były personalne na scenie. Kapeli wysypał się gardłowy, więc jego rolę przejął gitarzysta, którego na scenie mężnie wspomagał odziany w kominiarkę Alessio. Przyznaję, nie spodziewałem się niczego szczególnego, a tymczasem zostałem mile zaskoczony dziarską chłostą thrash metalu, w której pobrzmiewały eleganckie echa Exodus, Nuclear Assault, jak również wczesnego Annihilatora. Panowie muzycy spisali się godnie, przy czym jeśli, tego wieczoru był wokal zastępczy, to chyba powinni go zostawić na stałe. Typulo stanął na wysokości zadania. Idealnie współgrał z chłostą riffów, jakie leciały ze sceny, przy czym Niemcom tego wieczoru dopisywał wyjątkowo dobry humor, bo co chwilę rzucali wesołymi żartami.

Dobre to było. Nie spodziewałem się, że będę miał z tego naprawdę taką frajdę, co musiało skutkować toastem kolejnego pienistego – ostatniego, bo o dwudziestej pierwszej nie dało się już płacić kartą, niestety.

Podszedłem bliżej sceny, bo oto swoje popisy zaczął główny powód mojego przybycia, włoski Violentor. Ci, którzy byli na czwartej edycji Black Silesia Festival, zapewne ich kojarzą. Reszcie podpowiem, że to brzmi, jakby zmieszać ze sobą Venom, Motorhead i doprawić amfetaminą, parmezanem, bazylią oraz oliwą z oliwek. Z domieszką Żubra, bo do składu, w roli garowego, dołączył Michał z Brudnego Skurwiela. Poziom energii oraz wkurwienia bił rekordy, niczym Kamil Stoch na Wielkiej Krokwi. Komando zaczęło od deklaracji miłości w postaci „We Hate All”, by płynnie przejść w tematy religijne w „Butcher the Holy Swine”. Dalej było tylko trzymanie za gardło i napierdalanie gołymi fistami, bo nie brano jeńców. Zaśpiewano też miły kawałek zadedykowany zgromadzonym, w postaci „Maniacs”, gdy NAGLE! Sądziłem, że Michał zamieszał i namówił ich, by zagrali cover Brudnego, bo wstęp był podobny, jak przy „Evil Rock’n’Roll”. Otóż nie tym razem. Publika została uraczona chwilą refleksji na temat polityków, czyli „Cunts must die”, by zakończyć kulturalnym „Go to Hell”. Przyznaję, rozjebał mnie ten występ. Pamiętałem Violentor z festiwalu, gdzie było po prostu fajnie, ale tutaj była to sprawna maszyna do zadawania ciężkich obrażeń. Ciasny klub idealnie pasuje na ten niedługi, ale wypełniony energią, strzał.

I koniec! Pozostało tylko udać się po wiśniową, o ile dobrze pamiętam, Soplicę, którą dopiliśmy na zewnątrz, a następnie bardowie udali się ku zachodzącemu słońcu, by w szerzyć dobro, przyjaźń i sprawiedliwość. Nie no, kurwa, żartuję. Pojechali do KFC, a ja ewakuowałem się do domu, bo z rana trzeba było wlec się do pracy. Jak podsumować mam ten koncert? Zajebisty. Organizowany na szybko, ale mimo to kopiący dupy, jak Bruce Lee. Cieszy mnie też niezmiernie, że mimo tak krótkiego czasu ogłoszenia wpadło całkiem sporo osób. Fajna sprawa, że Wrocław potrafi się zebrać, by wesprzeć podziemie, a nie tylko grzać dupy w domu. I Violentor. Polecam obejrzeć ich na żywo, gdy tylko będziecie mieli okazję. Warto!

Bart
571 tekstów

Przemądrzały, gruby chuj. Miłośnik żarcia, alkoholu i gór, któremu wydaje się, że umie pisać.

Skomentuj