Skip to main content

Życie wcale nie jest jak pudełko czekoladek, życie, a przynajmniej moje – ostatnimi czasy jest do dupy. Ale zdarzają się miłe odskocznie – jak na przykład koncert Jex Thoth. W zasadzie powiem tak – nie mam całej ich dyskografii, jedynie ostatni album i EPkę, ale muzyka tego zespołu dla mnie jest po prostu przezajebista. Dlatego też, jak tylko wyszedł news, że kapela zagra w Krakowie, nie mogłem sobie darować. Splot wypadków jednak jeszcze do ostatniego momentu trzymał mnie w niepewności, czy wybiorę się do Krakowa. I tu – przyznam otwarcie i bez bicia – pismaczenie ma swoje plusy, bo jako, że byłem praktycznie bez kasy, poprosiłem o akredytację. Pewnie gdyby nie to, z przyczyn finansowych nie pojechałbym i przegapił taki koncert. Ale od początku.

Z Rzeszowa wyjechała jednoosobowa armia w mojej postaci, więc chyba pierwszy raz od niepamiętnych czasów wziąłem ze sobą zamiast flaszki książkę, hehe. Niby na słucho nie jechałem ale to nie to co pijacka wyprawa. Z drugiej strony, książka i domowy drink to też miłe połączenie. Do Krakowa dobyłem około godziny osiemnastej. Szybko zlokalizowałem klub – Lizard King. Byłem tu pierwszy raz i muszę powiedzieć – jestem pod wrażeniem. Francja – elegancja chciałoby się rzec. Nie bywam często w takich miejscach, całość kojarzyła mi się z klubami jazzowymi, gdze przy drinku onserwuje się muzyków na scenie – tym razem było podobnie, tylko muzyka inna. Do klubu wszedłem wcześniej dzięki uprzejmości Lecha, przez co dane mi było zobaczyć próbę Jex Thoth i samą Jex – doprawdy czarująca i bardzo ciepła osoba – takie sprawiała wrażenie. Ale nie o tym.

Pierwsza kapela, która tego wieczoru zaprezentowała swoją twórczość to Gallileous z Wodzisławia Śląskiego. Niedawno dołączył do nich nowy członek, wokalista Zgred. Co mogę powiedzieć o ich koncercie? Cóż, jestem trochę rozczarowany kierunkiem, który obrał ten zespół. Pierwsze wydawnictwa to bowiem totalny funeral doom metal, powolny i ciężki jak cholera. Natomiast nowsza twórczość zespołu to doom atmosferyczny, chwilami zahaczający o stonera. Dzięki zapowiedziom wokalisty mogę nawet wymienić co zagrali – między innymi „X-rated by Stars” czy „Necrocosmos”… tak, mnie też nie wiele to mówi… Rzeknę tak – jednak ta muzyka nie do końca mi leży, chwilami było okej, a chwilami ziewało mi się. No niestety, z olbrzymią ciekawością obejrzałbym ten zespół wykonujący na przykład materiał z „Passio Et Mors”, ale jakoś nowe numery nie do końca mnie przekonały. Choć chwilami było całkiem nieźle.

Skoczyłem sobie po występie Gallileous po piwko, skandalicznie drogie jak na jego markę (chuja kładę na babiczkę z Chrzanowa!) i czekałem na koncert kapeli numer dwa – stołecznego Vagittarians. W życiu o nich wcześniej nie słyszałem, ani ich muzyki – nie wiem, ile płyt wydali, nie wiem jakie mają koneksje, ani co lubią na śniadanie – tabula rasa po prostu. Pięciu muzyków weszło na scenę i zaczęło sobie plumkać – i tutaj już mam trudność z zaklasyfikowaniem jednoznacznym ich muzyki. Chwilami było to doom, a niekiedy przechodziło to w kurewsko wkurwiony sludge. Ich muza miała coś z Rwake, z Samothrace, a kiedy indziej śmierdziała czystym Black Sabbath. No i Down. I wszystko byłoby okej, ale ja nie przepadam za wrzaskami, które generował wokalista. Gdy kapela jechała na dwa gardła (gitarzysta miał fajny głeboki growl) było jeszcze do wytrzymania, gdy sam wokalista growlował – również, ale gdy skrzeczał i krzyczał, to już mi się nie podobało. Taki guścik mam, nic nie poradzę. Ale było sporo osób, które nawet ruszyły w tany. No i sama Jex praktycznie przez cały koncert stała pod sceną, machała głową, biła brawo – to samo zresztą na kolejnej kapeli. Ja oglądnąłem i w sumie nie mam zdania – z jednej strony było okej, chwilami mniej, z drugiej – gdybym siedział w takiej muzie głębiej, pewnie lepiej bym się bawił.

Kapela numer trzy. Przyznam, że zaraz po Jex Thoth byli głównym powodem, dla którego ruszyłem dupę do Krakowa. Exmortum. Kurwa, jak ja lubię Tymka i rzeczy, w których się udziela. A rzeczy te lubię nawet nie przez jego osobę, ale z tej prostej przyczyny, że po prostu w pytkę są, hehe. I zarówno ja, jak i sam zespół, czuł, że niekoniecznie pasują do profilu Southern Dismocfort vol. 16 – bo zapomniałem nadmienić na wstępie, że tak cały even był nazwany, a nie chce mi się kasować wstępu i męczyć nad nowym, hehe… Nieważne. Za zespołem rozwieszono banner z logiem i po krótkiej przerwie zespół wszedł na deski klubu Lizard King. I jebnęli – oj, grubi było… Przyznam, że ich debiutancki split przewałkowałem na wszystkie strony i kurwa wielbię go. A jak usłyszałem, pierwsze takty „Cremator Of The Sky” (a może zaczęli od „Ritual Surgery”? Nie pamiętam już) to poczułem się jak wciągany przez magiel albo co najmniej pieprzoną czarną dziurę – panowie zwolnili na ile mogli, żeby wpasować się w koncept całej imprezy i wyszło to powalająco! W chuj mocarnie, zresztą o czym zapomniałem nadmienić – brzmienie w tym klubie jest doprawdy wyśmienite! Tymek to kurwa jeden z lepszych frontmanów, jakich nosiła ziemia polska (a trzeba pamiętać o takich tuzach jak Karol Wojtyła czy Władysław Gomułka, hehehe!) – kolesie zdecydowanie odznaczali się na tle dwóch pierwszych kapel typowo metalowym wyglądem, no ale i muzycznie to była również inna bajka. Zaserwowali nam wszystkie autorskie numery ze splitu z nieodżałowanym Deadly Frost plus dwa covery – jeden już znałem, a było to „Before The Creation Of Time” podczas którego pod sceną zrobił się spory młyn, choć co poniektórzy skakali jak na jakimś hard core’owym gównie (zresztą jeden znany pan Marcin powiedział to co ja miałem wówczas na myśli – mianowicie, ciekawe, czy oni w ogóle wiedzą kurwa przy czym się bawią). Drugim był równie zajebiście odegrany „Chief Rebel Angel”. I pozamiatane, zwłaszcza, że o ile pamiętam na sam koniec przyjebali „Dead Cold Meat”…

Nastąpiła chwila przerwy, podczas której udałem się na przysłowiową fajkę (gdyż nie palę) z redaktorem „Dead ’till Death” zine, jego miłą oblubienicą oraz szwagrem. Po powrocie zastaliśmy scenę oświetlaną jedynie przez świece umieszczane osobno lub w świecznikach, co już samo w sobie tworzyło niezły klimat… Po chwili na scenę wszedł zespół, no i Jex na samym końcu. I zaczęło się… nie przytoczę Wam wszystkich numerów, które poszły, bo przyznam, że odpłynąłem, dałem się porwać muzyce Jex Thoth… Wokalistka weszła na scenę z tlącą się lufką o ile pamiętam, którą następnie podała osobie pod sceną, a po chwili odzyskała ten artefakt, przyłożyła go do wiatraka… Dzięki czemu wszyscy poczuli charakterystyczny zapach. Zabrzmieli jeszcze ciężej niż na płytach, ale powiem Wam jedno – wokal tej kobiety jest równie dobry jak z płyt – jeśli nie lepszy, jak babcię kocham! Jex śpiewając odpływała, a my – nie boję się tego powiedzieć – wraz z nią. Muzyka się sączyła, Jex śpiewała, czas zniknął. Poza tym, że Jex śpiewała, to jeszcze przy tym emocje oddawała również poprzez ruchy. Nie nazwę tego tańcem. To był performance, chwilami zmysłowy, chwilami opętany, chwilami i jedno i drugie… Jex robiła to z klasą, a jej gesty oddawały to samo co muzyka – zapomnijcie o jakimś pojebanym tańcu Kostrzewskiego, czy szmatławym mizdrzeniu się 90% metalowych wokalistek… Kurwa, stałem jak zahipnotyzowany i tylko patrzyłem, niemożny do wykonania innych czynności… no może poza rytmiczno – letargicznym kiwaniem głową w rytm muzyki Jex Thoth. A dużą jej część wypełniały numery z najnowszego krążka (który nota bene był już do kupienia – winyl wygląda przezajebiście!), w tym numeru najbardziej przeze mnie wyczekiwanego – „Keep Your Weeds”, który co tu dużo mówić, jest po prostu piękny. Nie zajebisty, ale piękny, tak jak piękna jest na przykład Marienne Cottilard… Oj, chyba odsłoniłem wrażliwą część mnie… Nieważne, poza tym o ile mnie pamięć nie myli usłyszeliśmy też kawałki z debiutu, jak „Son Of Yule” czy „Separated At Birth” o ile dobrze kojarzę. W międzyczasie Jex zapaliła z publicznością jakiś gruby zwitek, ale tu już głowy nie dam, co to było, bo stałem trochę zbyt daleko, hehe… Set trwał dość długo, bo z półtorej godziny – po około siedemdziesięciu minutach zeszli ze sceny, a Jessica pogasiła świece… I nie wiem, na co jej to było, bo publiczność w liczbie około setki, wywołała zespół z powrotem, po czym zagrali jeszcze trzy numery. Po nich nagle magija prysnęła, wszystko wróciło do normy, czas znów ruszył i wskazywał bezlitośnie północ… Nie pozostało nic innego, jak zabrać się na dworzec – pewnie jeśli byśmy poczekali, to byłaby możliwość zamienić z Jex parę słów, pstryknąć fotę czy cuś. Ale tego nie wiem na pewno, bo jak powiedziałem, zmyłem się na dworzec i do Rzeszowa… Do łóżka położyłem się o piątej nad ranem, zaś o siódmej obudził mnie telefon – ale to już inna historia.

Podsumuję w krótkich słowach. Koncert Jex Thoth to czysta magia i z perspektywy myślę, że plułbym sobie w brodę, gdybym jednak odpuścił. Magia!

Foty dzięki uprzejmości Leszka Wojnicza – Sianożęckiego z „Oldschool Metal Maniac” – dzięki wielkie!

Oracle
16776 tekstów

Sarkazm mu ojcem, ironia matką i jak większość bękartów jest nielubiany. W życiu nie trzymał instrumentu w ręku, więc teraz wyżywa się na muzykach. W obiektywizm recenzencki wierzy w takim samym stopniu jak we wniebowstąpienie, świętych obcowanie i grzechów odpuszczenie.

One Comment

  • ab pisze:

    z wiekszoscia sie zgadzam natomiast jesli chodzi o gallileous to nowy kierunek jest ok – problemem jest nowy wokalista, ktory w ogole mi nie podchodzi w tym projekcie i zupelnie rujnuje odbior muzyki. mysle, ze jesli widzialbys ich juz z nowym materialem, ale jeszcze ze stonom na wokalu Twoja opinia bylaby zupelnie inna 😉

Skomentuj