Po prawie dwuletniej absencji na wszelkiego rodzaju festiwalach miałam okazję pobujać się na XII edycji Summer Dying Loud. W pierwszy weekend września, anno bastardi 2021 odbyliśmy z moją gorszą i brzydszą połówką, wycieczkę z Gdańska do urokliwego wypizdówka zwanego Aleksandrowem Łódzkim (wcale kurwa, nie urokliwego, bo przecież nic co znajduje się w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od Łodzi nie ma prawa być urokliwym), gdzie odbywał się rzeczony festiwal.
Impreza spod szyldu Szanownego Organizatora Tomasza Barszcza miała klimat iście sielankowy – pogoda w pytę, zimne piwo (dobre takie, nie za słodkie), od groma dawno niewidzianych znajomych – no, po prostu, baja. Pozwoliłam sobie olać występy trzech pierwszych kapel, na korzyść odświeżenia kontaktów z bdb kolegami i koleżankami od serca. Ale, do brzegu. Wczesnym popołudniem na scenę wkroczyła Varmia – jak nietrudno się domyślić, hord z Warmii, oscylujący swoją estetyką w rejonach black metalu i folku. Osobiście, za takimi hybrydami nie przepadam, bo albo coś jest black metalem albo jest folkiem, nie mniej, koncert wypadł naprawdę zgrabnie. Było hipnotycznie, ciężko, momentami wręcz transowo poprzez umiejętne wykorzystanie instrumentów etnicznych. Dałabym mocne 7/10, odejmując jedynie punkty za nieco festyniarską konferansjerkę wokalisty i jego okrzyki „rogi w górę” między utworami, które dość mocno zaburzały klimat całej sztuki.
Po pogańskiej potańcówce z Varmią przyszła pora na radio-friendly-coś-około-alternatywnego-rocka w wykonaniu The Stubs. Wyżej wspomnianych określiłabym jako nienachalny zapychacz pomiędzy zespołami wartymi uwagi. Sorry boys, ale w mojej opinii takie granie nadaje się jedynie jako podkład do potupania nóżką stojąc w kolejce po dolewkę złocistego trunku.
Występ In Twiglight’s Embrace okazał się dla mnie największym sztosem tego wieczoru. Jako, że nigdy wcześniej nie miałam okazji zobaczyć ITE na żywo, zastanawiałam się, czy w wydaniu koncertowym są tak samo nie do podjebania jak na płytach. I otóż kurwa, są. Podczas tego koncertu zażarło totalnie wszystko, nawet słońce schowało swój łysy łeb tworząc posępny klimat dla misterium, które odpierdolił Cyprian Łakomy z kolegami. Poznaniacy w setliście żonglowali utworami z dwóch swoich ostatnich wydań, dobitnie przypominając publiczności, że i tak wszystko krew w piach, et omnia vanitas. Jako ostatni kawałek stanowiący wisienkę na torcie, (chociaż w przypadku ich funeralnej estetyki to nie wisienka, a raczej gwóźdź do trumny) ITE zagrali „Opowieść Zimową” Armii. Pozamiatane. Można umierać.
Kolejna sztuka zbiegła się akurat z kumulacją mojego festiwalowego zmęczenia, ale Azarath zaserwował mi sążnistego kopa w ryj na odmulenie, więc o chwilowym spadku formy szybko zapomniałam. Bez zaskoczenia, ponieważ ciężko o zaskoczenie, kiedy zespół jest wręcz perfekcyjnie zaprogramowaną maszyną do generowania sonicznego wpierdolu. „Lista przebojów” tego wieczoru zawierała trzy utwory z najnowszej płyty („Death-At-Will”, „Fall of the Blessed” i „Sancta Dei Meretrix”) oraz „hity wszechczasów” w postaci, między innymi „Whip the Whore” oraz „Supreme Reign of Antichrist”.
Mgłę było mi dane oglądać na żywca po wielokroć, więc tym razem pozwoliłam sobie spylić już po trzech utworach. O ile muzycznie nadal oczarowują to forma koncertowa stała się dla mnie odrobinę nużąca i w swojej doskonałości – zbyt przewidywalna. Jako headliner i jednocześnie zamykacz tegorocznego Summer Dying Loud nie mieli prawa zawieść, bo nie jest to zespół z tych, które miewają lepsze bądź gorsze momenty.
Podsumowując, była to bardzo udana celebracja zdychającego lata. Zarówno organizacyjnie jak i pod względem muzycznym – zasadniczo, nie ma się do czego przyjebać.
Tekst: Lvcyna.
