Skip to main content

Lato, sezon festiwalowy w pełni ale nie stoi to na przeszkodzie, by wyskoczyć na jakiś zacny koncert, szczególnie jeśli po Polsce rozbija się Obituary.

Tradycyjnie, wypad do Wrocławia na koncert musiał obfitować w jakąś chujnię. Tym razem byłem przed czasem, bez problemów komunikacyjnych (tramwaj, ku mojemu zadowoleniu miałem prosto ze spania pod Zaklęte Rewiry) za to zdychając w skurwysyńskim upale. Nie wiem, jak ludzie tam wytrzymują, bo całe Breslau przypominało jeden, wielki piekarnik. Trafiłem na szczęście akurat na moment, gdy zaczęto wpuszczać, więc raz dwa zameldowałem się w środku, gdzie należało przywitać się z bdb znajomymi od serca oraz natychmiast uzupełnić stracone przez żar płyny za pomocą zimnej Holby. Do rozpoczęcia gigu była jeszcze chwila więc szybki rzut oka na merch, gdzie odczułem potężny cios. Obituary miało w swojej ofercie niemal tylko ciuchy, do tego w cenach za które ubralibyście się u Armaniego i jeszcze by na wódkę zostało, oraz ekskluzywny winyl. Liczyłem na jakieś CD może ale widać nie ma tak dobrze. Obok było, co nieco od Planet Hell oraz nieco bogatszy stand od Deserted Fear. No trudno, więcej kasy zostawało na przyjemności dla ciała.

sdr

Nie trzeba było długo czekać, by na scenie rozstawiła się pierwsza kapela, jaką było Planet Hell, by bez zbędnego pierdolenia zacząć od „Eden”. Potem było tylko lepiej bo z dziennika pokładowego odtworzono „Invincible”, „Inquest”, a także nowy kawałek z nadchodzącego albumu „Solaris”. Tutaj mam mieszane uczucia bo był on dość krótki, a miałem wrażenie jakby był po uszy napakowany progresywnymi zagrywkami. Może się mylę, ale liczę na to, że „Solaris” nie będzie dla Planet Hell tym, czym „Terminal Redux” dla Vektora, gdzie przegięto ze wszystkim, w efekcie czego kapela mocno to odczuła. Na zakończenie poleciało „Astronauts”, a szkoda, bo liczyłem na kapitalne „Return from the stars” albo „N Machine”. Mówi się trudno. Sam występ oceniam jako wyjątkowo zajebisty. Brzmienie było idealnie ciężkie, a jednocześnie zimne niczym pustka kosmosu zaś całość wieńczyły świetne solówki i szkoda, że kapela nie ma takiego rozgłosu, na jaki zasługuje. Wszystko tam gra i huczy, każdy element jest dopieszczony maksymalnie, ba! Jest i oryginalna tematyka, bo teksty są oparte o twórczość Lema dlatego też żal, że Planet Hell nie przebija się jakoś do świadomości szerszego grona aczkolwiek liczę, że koncerty nadadzą im nieco rozgłosu.

Po takiej dawce emocji należało się schłodzić piwerkiem, co też zostało uczynione, potem chwila pogaduszek na tematy mądre, a wszelakie i pod scenę, gdzie zaczynało grać Deserted Fear. Z twórczością Niemców nie było mi dane się zaznać wcześniej ale to, co leciało ze sceny okazało się mocno średnie. Ot solidny, przyzwoity death ale nic więcej, zero bluźnierstwa, zero brudu. To tak jakby ktoś zaproponował Wam nocną wycieczkę na cmentarz, gdzie każdy nagrobek to elegancko wypolerowany marmur, wszystko jest czyste, schludne, oświetlone latarniami i mimo, że jest się pośród zmarłych w środku nocy to atmosfera sprzyja bardziej robieniu grilla niż szukaniu zła. Słusznie ktoś wspomniał potem, że to byłby dobry support ale pod Kreatora albo Arch Enemy. Postałem więc, posłuchałem nieco i polazłem na fajek.

Po fajku załapałem się na jakieś pyszne ciemne piwerko i trzeba było lecieć pod scenę, by zaklepać miejsce, bo sala zaczynała się szybko napełniać, a Obituary wypada oglądać z bliska. Nerwowa chwila napięcia i na wjazd leci soczysty, niczym świeżo upieczona golonka, riff z „Redneck Stomp”! Cios przeokrutny, chyba lepszego otwieracza występu nie można było wymyśleć, ale oto na deski wkracza wulkan energii w postaci samego Johna Tardy’ego i koncert nabiera tempa, gdy maszyna śmierci wieszczy zagładę w postaci „Threatening Skies”. Pod sceną rozpętały się zamieszki, co jest logicznym bo jak tu stać w miejscu przy takiej muzyce? Im dalej tym lepiej, publikę wychłostano, rozstrzelano i zasypano szczątki toną gruzu przy akompaniamencie takich pieśni, jak „Sentence Day”, „Visions in My Head”, „A Lesson In Vengance”, „Dying”, „Internal Bleeding”, „Find The Arise”, „Turned To Stone” zaś jako wisienkę na torcie zagrano, bo cóżby innego, „Slowly We Rot”! Jak mogę podsumować to, co się wydarzyło? Idealnie tu będzie pasował cytat pewnego Szweda: „Kurwa, jakie to było dobre!”. Bracia Tardy (a właściwie John, bo Donalda, nie wiedzieć czemu nie było, a na perkusji zastępował go Lee Harrison) pokazali, jak się kurwa gra death metal. Każdy element był dopieszczony jak tylko się dało, Obituary udowodniło, że zasługują w pełni na miano legendy, a czas tylko nadaje im siły. Spadku formy, nawet na chwilę, nie odnotowano., przy czym świetnie, że Amerykanie pokusili się na elegancką przekrojówkę ze swojej twórczości nie skupiając się tylko na ostatnim albumie. Po takiej nawałnicy emocji pozostało tylko zameldować się w Ciemnej Stornie Miasta na after party, gdzie wychlaliśmy cały browar, potem coś na ząb i można było spocząć w pokoju.

Podsumowując, mogę z nieczystym sumieniem powiedzieć, że gig był kapitalny. Kto nie był, może żałować bo taka sztuka perfekcyjnie rozruszała otumanione upałem miasto oraz idealnie nakręcała na nadchodzący alkoholocaust w postaci Brutal Assault.

Bart
573 tekstów

Przemądrzały, gruby chuj. Miłośnik żarcia, alkoholu i gór, któremu wydaje się, że umie pisać.

Skomentuj