Kiedyś, dawno temu obiecałem sobie, że moja noga nie postanie już na koncercie Kata z Romanem. Grali dużo, grali wszędzie, grali na różnych poziomach – od bardzo dobrych sztuk do sztuk średnich i nudnych. Życie jednak potrafi płatać figle, często bardzo chujowe.
Skoro cały metalowy świat obiegła informacja o problemach zdrowotnych Romana, stwierdziłem że nie ma co ryzykować, bo chuj wie, czy jeszcze będzie mi dane odsłuchać „Wyroczni” na żywo. Dodatkowym punktem zapalnym jest niezwykłe kurestwo luczyka, który jak powszechnie wiadomo jest cwelem i pizdą. Sądzę, że dla wielu osób był to dodatkowy bodziec, dzięki któremu zdecydowali się ruszyć dupy na koncerty Kata z Romanem i wydać dodatkową kasę na merch i tak dalej. W tym i dla mnie.
W sobotnie popołudnie zapakowałem się więc do samochodu Gumy, uzbrojony w dwa browarki, po drodze wzięliśmy jeszcze Jacka z EpiCentrum wraz z małżonką i śmignęliśmy do nieodległego Krosna, do dobrze już znanego Iron Klubu. Jak ktoś jeszcze nie miał styczności – jest sobie taki maniak jak Bogdan i w domu jednorodzinnym urządził klub, do którego ściągają coraz fajniejsze zespoły i jak tak dalej pójdzie to Rzeszów będzie tam jeździł na koncerty. Pod klubem byliśmy w sumie pierwsi, ale szybko otworzyły się wrota i widzę co – mnicha! Nie, Bogdana, który zapraszał nas ruchem rąk. No to weszliśmy.
Szybki rekonesans piwny i ku mojej rozpaczy okazało się, że nie było Ironowego piwka, bowiem przybytek ten ma swoje piwko, to znaczy miał. Na szczęście nie brakło ironowej wiśniówki, zajzajeru o mocy 60 czy 70%. Jako, że do koncertu pozostało jeszcze z niecałe dwie godziny – było co robić, tak więc czas spędziłem na rozmowach towarzyskich z nowymi i starymi znajomymi.
Ale gdzieś przed godziną 20:00 na scenę wszedł Roman i reszta składu. W sumie nawet dobrze, że tym razem nie brali żadnego supportu, bo po pierwsze – zazwyczaj brali sobie jako otwieracze słabe kapele, a po drugie – przecież wszyscy w ten wieczór zgromadzili się tam dla jednej tylko osoby. No i się zaczęło. Na pierwszy ogień poleciał bodajże „Diabelski Dom część I”. O ile na wcześniejszych koncertach Kata z Romanem, któe dane mi było oglądać, to te stare kawałki zazwyczaj były udziwnione, odegrane w wolniejszym tempie i tak dalej. Tego wieczoru na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Roman faktycznie nie wygląda najlepiej, aż przykro mówić – bardzo schudł, na twarzy widoczne było zmęczenie. Ale gdy śpiewał i widział reakcję tłumu jakby faktycznie jebany promieniał i dostawał nowej energii. A tego wieczoru tak on jak i publika dawali z siebie wszystko. Nie mogło być inaczej, bowiem nawet dobór utworów był naprawdę świetny – oczywiście nie mogło się obyć bez „Wyroczni”, „Czasu Zemsty”, „Diabelskiego Domu II”, „Sex Maga”, „Bastarda”, zadedykowanej Regulskiemu „Łzy dla Cieniów Minionych”, „Piwnicznych Widziadeł” czy „Purpurowych Godów” i „Odi Profanum Vulgus”. Wiadomo, każdy dorzuciłby do tego zestawu jeszcze jakiś numer, którego mu brakowało – ode mnie na przykład byłyby to „Noce Szatana”. Ale i ten zestaw wymieniony powyżej plus jeszcze kwałki z płyt Kata z Romanem wystarczyły mi, żeby kurwa wejść w młyn z berzerkiem w oczach. Nie dało się inaczej, uwierzcie mi. Napierdalawszy przez niecałe dziewięćdziesiąt minut doszedłem do wniosku, że jeszcze nie jestem taki stary skurwiel i dałem radę. Skoro Roman dał radę na scenie… To On był tam głównym i w zasadzie jedynym aktorem i na nim skupiała się cała uwaga wyprzedanego klubu. Przyznam, że nie spodziewałem się aż tak dobrego występu, którego zwieńczeniem był „Ostatni Tabor”. I właśnie sobie uświadomiłem, jak symboliczny może być ten tytuł. Oby nie.
Koncert skończył się dość niespodziewanie – nie zorientowałem się nawet kiedy upłynęło półtorej godziny. Dzięki, Romku za wszystko. I liczę, że zanim zobaczymy się w Piekle, to dane będzie jeszcze wcześniej zobaczyć się na klubowych deskach.
