Skip to main content

Tak, jestem fanbojem Guns N’ Roses od tyciego. Tak, na pewno już słyszeliście, że mój pierwszy album to „Lies” kupione za pieniądze, które dostałem za przyjęcie Najświętszego Sakramentu. Tak, nie wstydzę się swojej miłości do ekipy z Hollywood.

A skoro tak, to wiadomka, że nie mogło być inaczej, jak tylko wybrać się na ich koncert. Bilet zakupiłem sobie na rok 2020, no ale życie pokazało mi i Wam wówczas fucka, koncert został przełożony i musiałem czekać dwa lata, aż będzie mi dane zobaczyć ponownie moich bohaterów w akcji. Z małżonką zaplanowaliśmy sobie więc urlop w Pradze tak, aby wbić na koncert Gunsów, gdyż mieliśmy porównanie z polskim koncertem w Chorzowie – gdzie organizacja i klimat naprawdę wiele traciły w porównaniu do praskiej.

W podróż wzięliśmy psa, więc już na wstępie stwierdziliśmy, że nie będziemy jechać na supporty, które zresztą były totalnie z dupy. Ja nie wiem, czy oni nie mogą wziąć normalnej kapeli w trasę (ech, gdzie te czasy gdy odbywały się trasy GNR i Metalliki albo Iron Maiden…). Psinka za długo by musiała sama na nas czekać w hotelu. Obliczywszy więc czas jaki zajmie nam dostanie się na lotnisko Letnany, wbiliśmy na miejsce eventu równo z głosem obwieszczającym zgromadzonym „From Hollywood! Guns N’ Roses!!!”.

To jeszcze może słów kilka o organizacji gigu w Czechach. Leją bardzo dobre piwko, bo Pilsnera, w miarę normalnej cenie 70 koron, czyli na nasze około 13 złotych. Przed gigiem dostaliśmy info, że wszelkie płatności obsługiwane będą przez specjalną apkę – dostajesz czipa, doładowujesz i płacisz. Ja nie jestem techniczny i nie lubię takich wynalazków, ale ogarnąłem to w dwie minuty, więc musiała być makabrycznie prosta. W kolejkach zero chamstwa, wszyscy kurwa uśmiechnięci i przyjaźnie nastawieni, nie było zezgonowanych podstarzałych wujasów jak to u nas bywa – generalnie inny świat. Pierwsze co rzuciło mi się też w oczy, ale to z zawodowych powodów, to podest dla słuchaczy poruszających się na wózkach – a znajdowało się tam pewnie z dwadzieścia – trzydzieści osób. Zajebista sprawa, nie słyszałem ani nie widziałem, żeby w Polsce na jakimś gigu ktoś przygotował specjalnie taką strefę. Czechy są więc generalnie zajebiste. Co chwila dolatywał zapach zielonego, tu całują się dwie dziewczyny, tam dwóch typów trzyma się za łapki, nikomu nic nie przeszkadza. Innymi słowy, koszmar starego metala o pisowskiej mentalności. Ale wróćmy do muzyki.

Jak już wspomniałem, wbiliśmy równo z kapelą. Zaczęli od „It’s So Easy”, no a mnie po plecach przeszły ciary, autentycznie. Jednak jestem kurwa nostalgiczny i chuj. Po nim przeszli gładko do Mr. Brownstone i nic jeszcze nie zapowiadało mojego rozczarowania, szczególnie że trzecim i czwartym numerem były kolejno „Chinese Democracy” oraz „Slither” Velver Revolver. Swoją drogą, fajnie że chłopaki idą na kompromisy i balerinowaty Axl włączył numer Slasha i Duffa do setu. Po kapeli widać już trochę ząb czasu, choć generalnie sam Rose wygląda lepiej niż na zdjęciach sprzed paru lat, Duff i Slash też się trzymają. No i przede wszystkim wypadają znakomicie muzycznie. Po bokach sceny zawieszone były flagi Ukrainy, na dwóch pierwszych i ostatnich numerach Slash wycinał swoje złote nuty na gitarze w żółto – niebieskich kolorach. Fajny gest. O ile pamiętam, potem kapela przeszła do „Welcome to the Jungle” i… i się zjebało. Kurwa, Axlowi starcza sił na dwa trzy numery, a potem jest problem – totalnie nie wyciąga już górnych partii. Na moje ucho męczył się przy tym straszliwie i niestety jego głos był najsłabszą częścią tego koncertu. Ale, żeby było sprawiedliwie muszę przyznać, że numery w których nie musiał używać góry wypadały naprawdę w porządku – takie strzały jak „You Could Be Mine”, „Double Talkin’ Jive”, „Patience” czy „You’re Crazy” wypadły naprawdę zajebiście. Na plus zaliczam też w przypadku tego koncertu, że ograniczyli ilość coverów. Oczywiście poza sztandarowymi „Knockin’ on Heaven’s Doors” i „Live and Let Die” zagrali – niespodzianka – „Walk All Over You” AC/DC, ale jakoś tak bez życia. W którymś momencie mikrofon przejął Duff i spodziewałem się „Attitude”, jednak kapela odegrała „I Wanna Be Your Dog”, który wypadł nieźle. Duff nadal ma ten punkowy sznyt w głosie. Oczywiście nie obyło się bez evergreenów w postaci „November Rain”, „Don’t Cry” czy „Sweet Child O’Mine” – ciekawie się patrzyło jak dorosłe, potężne chłopy leciały czym prędzej pod scenę, żeby posłuchać sobie tych ballad, a jak kapela przechodziła do takiego „You’re Crazy” to masa ludzi spadała kupić sobie piwo… No tak trochę obstawiam, że to byli raczej ci sezonowi fani, co kojarzą Gunsów raczej z teledysków niż z płyt. Ale nie mnie oceniać, jebać. Nieźle wypadły też dwa nowe kawałki, „Absurd” i „Hard Skool” – znów chyba dzięki temu, że wokalnie Axl dawał sobie z nimi radę. I tak sobie myślę, że skoro zna swoje możliwości, może zmienić set, może spróbować odśpiewać pewne rzeczy inaczej… No ale co ja tam wiem. Gunsi skończyli tradycyjnie tym co zwykle – bliżej końca dojebali „Nightrain”, potem „Coma”, wspomniane przedtem „Patience” i „Don’t Cry”, by wszystko zwieńczyło „Paradise City”. Gdzieś tam po drodze jeszcze chóralnie odśpiewano „Happy Birthday” Dizzy’emu. No wraz z ostatnim taktem „Paradise City” tłum powoli zaczął się rozchodzić, a my wraz z nim.

Z wszystkich czterech koncertów Guns N’ Roses ten chyba był niestety najsłabszy, głównie przez słabą formę wokalną Axla – starał się nadrabiać konferansjerką i być jak on sam sprzed trzydziestu lat, no ale wiecie – w 1992 roku to on miał trzydzieści lat, więc nie ma takiej siły, żeby było lepiej. Szkoda. Oczywiście kapela nadrabiała i sam koncert był mimo wszystko bardzo fajny, jednak myślę że zanim wyruszą na następną trasę powinni popracować nad wokalem Axla. Dobrze, że na płytach się nie starzeje.

Oracle
16851 tekstów

Sarkazm mu ojcem, ironia matką i jak większość bękartów jest nielubiany. W życiu nie trzymał instrumentu w ręku, więc teraz wyżywa się na muzykach. W obiektywizm recenzencki wierzy w takim samym stopniu jak we wniebowstąpienie, świętych obcowanie i grzechów odpuszczenie.

Skomentuj