W końcu nadszedł jesienny maraton koncertowy. Można powiedzieć, że w tym roku może i nieco ubogi, ale za to konkretny z konkretnymi nazwami. Z początku jednak mocno zastanawiałem się, czy w ogóle się wybrać na ten koncert. Nie dość, że środek tygodnia, to jeszcze wypad do Ucha. Doszedłem jednak do wniosku, że skoro dają, to należy brać i się nie opierdalać. Dlatego też, zaraz po robocie wpadłem do domu na szybką ćwiartkę i udałem się SKMką prosto do Gdyni. Pominę tutaj wszystko to co działo się przed, ale z obowiązku dodam tylko, że koncert zaliczył 30 minutową obsuwę, zaś ceny merchu były iście pejsiaste. Pytanie jest więc takie: kiedy zespoły zaczną w końcu przeliczać ojro na złotówy? Dobra, więc do rzeczy.
Jako pierwsi na scenie pojawili się kolesie z Eggs Of Gomorrh. I szczerze powiem, że nie wiedziałem czego mam się spodziewać. Jedni mówili, że to łupanina bez sensu, inni zaś że mają w sobie coś, co sprawia że robi się jajecznica w gaciach. Czy jedno i drugie się sprawdziło? Po części tak. Szwajcarzy otworzyli mocno swój występ. Bez jakichkolwiek niuansów, bez kompleksów, w szybkim, opętańczym stylu. Warto też wspomnieć o wokalach, które robiły niemal połowę roboty. Opętańcze, wściekłe. Nasączone wręcz obłąkaną chęcią sztyletowania bożych owieczek. Taki black metal rozumiem, taki black metal chwalę. Jednak jeden występ sceniczny, choć oparty na secie złożonym z debiutu, nie przekonał mnie na tyle, bym sięgnął po materiał Helwetów. Nie mniej, klasy im odmówić nie można.
Po przerwie wypełnionej dysputami na tematy różne przyszła pora na Svartidauði. Islandczycy w końcu przyzwyczaili, że potrafią wytworzyć specyficzną aurę na koncertach. I byłem bardzo ciekaw czy uda im się zmazać plamę po nie do końca udanych setach, które widziałem na Brutal Assault. Zawsze bowiem sądzę, że tego typu black metal powinien być odgrywany na o wiele mniejszych spędach, gdzie nie ma przypadkowych słuchaczy, zaś sam zespół może oddać w pełni to, co chce i ma do przekazania. Mniejsza o to. Po pierwszych riffach poczułem, że może tym razem będzie jak należy, zaś psychoaktywne sakramenty na tyle wkręcą mi się w głowę, że pozostaną już w niej do samego końca. Niestety. Całość po paru minutach nagle gdzieś siadła, klimat uciekł a zaczęła się istna rzeź słuchowo-wizualna. Zespół grał jakby nie chciał (choć niby się starał) a dodatkowo swoje trzy grosze dorzucił dźwiękowiec, który tego wieczoru nie słyszał nic, więc stwierdził zapewne, że podkręci zespół jak najgłośniej się da. Na pewnym etapie doszedłem więc do wniosku, że idę na zewnątrz i tej kaszany oglądać dalej nie będę. Po kwadransie mniej więcej postanowiłem jednak wrócić z nadzieją na to, że choć końcówka występu zostanie uratowana. Nie została. Co mogę powiedzieć? Svartidauði, choć to klasa sama w sobie, zaliczyło najgorszy występ jaki widziałem, choć inni być może powiedzą, że było inaczej (rozumiem, że widzieli pierwszy raz na żywo). Szkoda.
Bölzer. Jaki jest ten zespół i jaką muzykę gra, chyba wie każdy. Niektórzy rozczarowali się ich ostatnim albumem inni zaś zawsze psioczą na ich występy na żywo: że to kaszana, że nie ma to brzmienia, że nie jest to Behemoth albo inna Batjuszka, że w końcu po chuj oni są i niech spierdalają robić kolejną kopię “Aury” albo “Somy”. Jednak są, grają zajebiście a ich występy na żywo to istna poezja nie tylko dla duszy ale i dla ciała. Jak zniszczyli mnie rok temu (w Gdańsku) mimo problemów technicznych, tak w tym roku dobili mnie do końca. Nie brakowało im nic z tej energii, którą pokazali wtedy. Wszystko, to co grali płynęło prosto od nich. Szczerze, bez żadnej gwiazdorki. Poleciały same hity z “Hero” włącznie z miażdżącym “The Archer”. Wszystko brzmiało niemal idealnie. Potężnie, ale niezwykle soczyście i czysto, wręcz kosmicznie. Bölzer udowodnił, że we dwóch, można zagrać tak jak we czterech, nie mając przy tym jakichkolwiek kompleksów. Niemal godzinny występ pozostawił jednak niedosyt. Niedosyt tego, że po prostu chciało się więcej, ale czas po prostu na to nie pozwolił.
Na koniec przyszedł czas na Archgoat. I tutaj będzie krótko, acz konkretnie. Kiedy ten zespół wychodzi na scenę możesz być pewny, że właśnie na tej scenie, pod nią i przed nią nie zostanie nic, co żyje. Koncerty Finów, to czysta prostacka, chamska, wręcz wulgarna i pozbawiona piękna poezja. Poezja śmierci i gwałtu na jednostce. Słowem: wojna. Widzę ten zespół średnio co dwa lata i dochodzę do wniosku, że już nic nowego od niego nie można oczekiwać. I w sumie dobrze, bo dzięki temu paradoksalnie wiadomo, czego się spodziewać. Poleciały więc killery prosto z “The Apocalyptic Triumphator”, najnowszej epki jaki i klasyków włącznie z “Whore of Bethlehem” na czele, co tylko jeszcze bardziej rozochociło najwierniejszych fanów do zabawy pod sceną. Niespełna godzina w której dokonało się zniszczenie minęła niczym uderzenie fali po wybuchu jądrowym. Ogólnie, koncert rozjebał, ale… nie był to najmocniejszy występ tego zespołu.
Podsumowując. Zestaw tego wieczoru był idealny. Szkoda tylko jednak, że realizacja dała ciała. Publiczność też nie dopisała, choć w sumie się nie dziwię. Raz, że środek tygodnia, dwa przecież są “fajniejsze” zespoły. I dobrze, sprawiło to przynajmniej, że tego wieczoru nie było przypadkowych osób.