Może zacznę od tego, iż wedle ich notki biograficznej zespół gra… (narastający werbel)… Epic Progressive Blackened Death Metal. Badum tss! Nie, to nie jest żart.
Ja bym do tego jeszcze dodał frytki i zasmażkę. A czym w praktyce zajmuje się Malphas? Ano zrzynają trochę z Behemoth, trochę z Dimmu Borgir, trochę z Summoning, trochę z Children of Bodom, trochę z Metalliki, trochę z Belpheghor. Pewnie z każdego plakatu, który wisi im w sali prób. O dziwo – nie jest to tak tragiczne jakby mogło być. To znaczy – ja wiem, że nie przesłucham tego albumu już po tej recenzji, bo to nie moja bajka i nie moje skrzaty. To jest muzyka dla młodzieży, która lubi jak z jednej strony jest trochę agresywnie, ale nie do końca i żeby wszystko ładnie brzmiało i może nawet nosiło jakieś oznaki artyzmu, że tak się wyrażę. Myślę, że Maplhas idealnie wpasowałby się w gusta fanów Northern Plague. Oczywiście najpierw musieli by zapłacić za trasę u boku jakiegoś większego zespołu, żeby ktoś tam ich poznał, a potem mieliby już z górki. Po zdjęciach widać, że to młode szczyle i raczej podejrzewam, że nikt starszy od nich po ten album nie sięgnie. A jak sięgnie i jako tako słyszy na oba ucha to będzie się wkurwiał na pewno na chwilami bardzo syntetycznie brzmiące bębny. Zresztą widzę, że jeden muzyk odpowiada tu za programowanie automatu, a drugi za perkusję. Obstawiam, że tam gdzie chłopak nie wyrabiał albo miał trudności to wstawiali dźwięk z maszyny i dobra jest. Ano nie jest, bo różnica jest słyszalna. No oczywiście muszą być klawisze, żeby było bardziej pod Dimmu Borgir. A od Finów podpierdolili solóweczki, a od Summoning klawisze w bardziej ambientowej odsłonie. Ot, i minialbum Malphas w całej krasie.
Klasyczny przeciętniak, jakich krocie na scenie metalowej. Jak ich usłyszycie to nic nie zyskacie. Jak ich nie usłyszycie to nic nie stracicie.
Ocena: 5/10
Tracklist:
