Kolejna z paczki z „dziwnymi płytami”, która trafiła do mnie jakiś czas temu. No o ile na EPce zespołu Garaż coś tam dla siebie znalazłem, tak Atme uderzył w moją piętę achillesową.
Bo rocka progresywnego to ja bardzo bardzo wybiórczo. Wręcz w ogóle. A Atme właśnie progrockiem się zajmuje. To będzie trudna recenzja – dla mnie i dla zespołu. „Mantrakora” to pięć kompozycji – raczej spokojnych, progresywnych, poszukujących… nie mam pojęcia jak to nazwać, bo ja nie słucham takiej muzyki. I daję sobie rękę uciąć, że większość z Was też nie. Osobiście mnie denerwuje to co słyszę na tej EPce. Takie tam plumkanie jest po prostu nie dla mnie. O ile pierwszy numer jeszcze jakoś się broni, o tyle „The River”, czyli kawałek kolejny już dla mnie jest bardzo ciężko strawny. Do tego nie mogę znieść wokalu, jakoś mi ten angielski nie brzmi. Po nim mamy kawałek „Iceberg” – raczej interludium niż typowy utwór. O dziwo – ładnie mi wchodzi, takie tam plumkanie z różnymi efektami. Zdecydowanie lepiej mi się tego słucha niż dwóch wcześniejszych. No i numer tytułowy – ośmiominutowy, jakoś tam kojarzący mi się z dokonaniami Pink Floyd (choć nie wykluczam, że to moja uboga wiedza w temacie powoduje to skojarzenie) – w każdym razie do momentu aż wjeżdża wokal i znów mnie psuje wszystko, potem robi się ciężej i bardziej metalowo. A tak dobrze żarło. No trudno. No i na koniec numer zatytułowany „Belarus”. Ciężki, znów bardziej metalowy od pozostałych, ale nadal nie moja bajka. Jak całe Atme – nie podoba mi się to granie i tyle. Próbuję doszukać się w nim jakichś plusów, ale to po prostu mnie przerasta.
Więc ja odkładam ten krążek na półkę i jestem przekonany, że po skończeniu tej recenzji nigdy już do niej nie powrócę. Jakby ktoś chciał ode mnie ten album – niech się odezwie, odstąpię za piwko.
Ocena: 5/10
