Co ja Wam będę dużo opowiadał – rozmijałem się dotychczas z Possessed. Gdy grali pierwszy raz w Polsce to o ile pamiętam byłem świeżoupieczonym bezrobotnym, gdy grali drugi raz w Polsce to coś mi wypadło i za chuja nie pamiętam co. Za trzecim razem nie chciałem totalnie odpuszczać tego gigu.
Ale że jestem obecnie jednoosobową działalnością gospodarczą na dorobku, to też nie zawsze się udawało pojechać na koncert, na który ostrzył sobie człowiek zęby. No, taki lajf. Niemniej jednak nareszcie się udało i przy trzeciej polskiej wizycie Possessed w Wojtylandzie się stawiłem.
Ale oczywiście i tak na styk, bowiem udało mi się skończyć robotę dziesięć minut przed planowanym wyjazdem. Tym razem skład samochodowy z Rzeszowa liczył cztery osoby, jednak ogółem licząc – stolicę Podkarpacia reprezentowało tego dnia (a w sumie wieczora) więcej osób, bo pewnie z dwadzieścia możnaby naliczyć.
Nie ukrywam, tego wieczoru chciałem zobaczyć jedynie Possessed, szczególnie, że suporty tym razem to był jakiś słaby żart. Z premedytacją więc spóźniliśmy się na projekt numer jeden i zawitaliśmy w gościnne progi Kamiennej 12 dopiero na drugi band tego wieczoru. Nawet nie pamiętam nazwy – widziałem ich o tyle, o ile zaglądnąłem na merch podczas ich koncertu i już wiedziałem, że to nie moja broszka. Zakupiwszy browara usiadłem i czekałem w towarzystwie znajomków na rozwój sytuacji. I tak przeleciał koncert numer dwa.
Zespół numer trzy, czyli Cobra the Impaler… No cóż, jechał z nami samochodem Guma, jedyna osoba podejrzewam spośród wszystkich zebranych, która chciała ten zespół zobaczyć. Ja – po sprawdzeniu wcześniej na YouTube co to za kapela nie miałem ochoty. Ale słyszałem ich przez moment, gdy szedłem się odlać. Przez te kilkanacie sekund nie spowodowali, że chciałbym choć zaglądnąć co się dzieje pod i na scenie, zająłem się kolejnym piwkiem. Guma natomiast był przezadowolony, więc nie będę mu odbierał tej radości!
No ale w końcu, o 21:37 z trzema minutami Possessed zjawiło się na deskach klubu. Na samym końcu wjechał Jeff i zaczęło się. Rozpoczęli od numeru z nowej płyty, którą oczywiście znam najsłabiej, aczkolwiek cały czas uważam że to bardzo dobry album. Nie będę jednak ukrywał, że najbardziej czekałem na klasyczne numery – więc i te poleciały. Ze sceny jebało ogniem i nieukrywaną przyjemnością z grania. Beccera wyglądał na zadowolonego i dawał z siebie na scenie wszystko. Wyglądał przy tym na totalnie wyluzowanego kolesia, częstował nas bardzo spoko konferansjerką ze sceny – niczym napuszonym, raczej gadaniem nakręconego dzieciaka. Tak, dzieciaka – w tym chłopie cały czas widać było szczeniacką szczerość i radość z tego co robi. Olbrzymi szacun za to, szczególnie, że pod koniec koncertu zmęczenie na pewno dawało mu się we znaki, zresztą było to po nim widać – niemniej jednak trzymał fason do końca. Czuć było, że czerpie energię z tego co działo się pod sceną, a że pod sceną był ogień – to tego chyba nie muszę wyjaśniać. W którymś momencie sam też nie mogłem sobie odmówić i wlazłem w młyn. Oczywiście największy rozpierdol był podczas starcy numerów – „Beyond the Gates”, „Tribulation”, „Storm in my Mind”, „My Belief” – jak to kurwa brzmiało na żywca, przeplatane kawałkami z „Revelations of Oblivion”. Na sam koniec poleciały totalne killery (z drugiej strony, który numer Possessed takowym nie jest…): „The Exorcist”, „Fallen Angel” czy wykrzyczany chyba przez wszystkich „Death Metal”. A także cover Twisted Sister, odegrany z totalną siarką. No i skandowanie Possessed jeszcze długo długo po zakończeniu setu.
Po koncercie niektórzy mówili, że to najgorsza setlista z wszystkich ich polskich dat dotychczas, bo za dużo nowych kawałków. Wiadomo, materiały z lat osiemdziesiątych to kult, ale przynajmniej kapela jest szczera wobec siebie – no i wierzy w nową płytę, skoro poszło z niej tyle kawałków. Zawsze przecież mogła załapać się na modę odgrywania starych albumów w całości z jakiejś tam okazji. A przecież i tak było zajebiście.
Serio, bardzo dobry koncert – Possessed jest potęgą i basta. Następnym razem jednak niech wezmą kurwa jakieś normalne suporty, bo kurwa mać – dobrze, że w Kamiennej mają słabawe to piwko, bo inaczej „kilka” osób mogłoby nie dotrzymać do koncertu gwiazdy.