Łykam takie niespodzianki, gdy kapela mi znana i przeze mnie lubiana wypuszcza nagle coś nowego, choćby i trwającego zaledwie 20 minut z małym ogonem.
Bardzo cicha premiera, za którą nie stoi żadna wytwórnia. Ot, chłopaki wrzucili parę nowych numerów do sieci i oto cała historyja. Będzie już pewnie ze cztery lata od ostatniej płyty Kultu Mogił. Słuchałem w sumie każdego wydawnictwa Mogiłowców, więc jasnym dla mnie było, że i to nowe muszę przykatować. A wchodzi ono gładko jak mięso mieszane, sos mieszany. Od pierwszego numeru jest już ten intensywny smaczek death metalu w ich niestandardowym wykonaniu. Pierwszy numer skrada solidne 30% czasu antenowego, a po nim przychodzi pora na cztery krótsze. I żaden nie jest moim faworytem, bo na pochwałę zasługuje po prostu całość. Dzieje się tu sporo dobrego, piwko należy się za wokale ostre jak szabla sarmaty (musiałem wybrać jakieś narzędzie), intensywną robotę rytmicznych i oczywiście za te wszystkie szaleństwa na gitarze. Nawet nie ma po co wam przytaczać co tu się wyprawia w której minucie, bo możecie sami wyłapać każdy niuansik tej niedługiej wyprawy. A łagodne, krótkie outro przyjemnie domyka tę przygodę i jednocześnie ją zaczyna, bo trudno sobie odmówić kolejnej rundki.
Wszystko to fajnie chrupie, zgrzyta i brzęczy. Nie wchodzimy tu w strefę nieludzkich zachwytów, ale na pewno mi się podoba to, co tu usłyszałem. Na razie rzecz tylko dostępna cyfrowo, ale może kiedyś doczeka się wydania na nośniku. Dostaliśmy więc cukierka bez papierka. Ważne, że smakuje.
Ocena: 8/10