Skip to main content

Wydawca: The Circle Music

Jako nadworny kejosowy recenzent płyt Kalt Vindur nie mogłem przejść obojętnie obok nowej, trzeciej płyty  w dorobku krośnieńsko – dukielskich black metalowców. Szczególnie, że album wylądował u mnie już jakiś czas temu, a Wy byliście nawet świadkami unpackingu.

„Magna Mater” to, jak powiedziałem, płyta numer trzy. I muszę Wam powiedzieć, że podoba mi się kierunek, w którym podąża Kalt Vindur ze swoją muzyką – a konkretnie jej brutalizacja, a zarazem naprawdę porządny rozwój pod kątem kompozycyjnym. Zaryzykuję stwierdzenie, że ten zespół jeszcze nigdy nie brzmiał tak agresywnie, a sam black metal nie wypełniał tak bardzo tych kompozycji. Zespół stawia na mariaż szybkich black metalowych fragmentów, których na tej płycie jest najwięcej z pogańsko – folkowymi, może ludycznymi elementami. Nie ma ich przytłaczająco wiele, ale wystarczająco by po pierwsze – pozostać w mojej pamięci, a po drugie – by dodać swoje pięć groszy do charakteru tej muzyki.

 Gdy słucham tej muzyki, przez głowę przelatuje mi sporo nazw, z jakimi bardzo chciałbym skoligacić „Magna Mater”, jednakże żadna nie jest na tyle wyraźna, że podejmę to ryzyko. A to już trochę inaczej niż w przypadku wcześniejszych wydawnictw zespołu, gdzie niektóre szyldy aż same się cisnęły na usta podczas odsłuchów. Tu oczywiście, skojarzenia są, ale luźniejsze. No i nigdy dotychczas te wszystkie pozametalowe elementy nie podobały mi się u Kalt Vindur tak bardzo, jak na tym krążku. Jak człowiek posłucha sobie chóru z Jaślisk na początku „Bless Us” to aż wkurwia się, że takie ładne coś zostało brutalnie przerwane przez black metalowy najazd. Idealnie  współgra mi to z okładką Macieja Kamudy – patrząc na nią czujemy, że jest zarazem piękna, ale i w jakiś sposób zimna i gwałtowna. Tak właśnie jest też z muzyką Kalt Vindur.

I może nie jest to mój ulubiony styl z bogatej black metalowej oferty, bo mimo wszystko wolę rzeczy z głębszej piwnicy, to nie mogę nie docenić tego, jak brzmi ten krążek. Nie jest wypolerowany, gitary brzmią naprawdę szorstko, z lekko przypiaszczoną perkusją – czuć, że i zespół jednak ciągnie w jakimś stopniu do korzeni gatunku, zarazem jednak zdają sobie sprawę, że mamy XXI wiek.

Spokojnie mogę więc zarekomendować „Magna Mater”. Cały czas jest to black metal poszukujący, jednakże – jak już wspomniałem w tej recenzji – najagresywniejszy z całej dotychczasowej dyskografii zespołu.

Oracle
16889 tekstów

Sarkazm mu ojcem, ironia matką i jak większość bękartów jest nielubiany. W życiu nie trzymał instrumentu w ręku, więc teraz wyżywa się na muzykach. W obiektywizm recenzencki wierzy w takim samym stopniu jak we wniebowstąpienie, świętych obcowanie i grzechów odpuszczenie.

Recenzje

Furze „Baphomet Wade”

PathologistPathologist12 stycznia 2016

Skomentuj