Zespół Jade zawładnął moim odtwarzaczem na długi długi czas za sprawą debiutanckiej demówki. Był to na tyle fantastyczny materiał, że ich nawet zwywiadowałem. I cierpliwie czekałem na jakieś nowe dźwięki od tej kapeli.
Minęły niespełna trzy lata i nareszcie się doczekałem. „The Pacification of Death” to wspaniały krążek – powiem Wam już na wstępie i bez ogródek. Przede wszystkim – ta płyta brzmi świeżo. Jade rozwija na niej pomysły, którymi zafascynował mnie przy okazji demówki. A dla tych, którzy nie kojarzą – ten niemiecko – hiszpański projekt sam określa swoją muzykę jako psychodeliczny death metal. Nie lubię łatek, ale coś w tym jest. Zapewne się powtórzę, ale czuję w muzyce Jade sporo nawiązań do tego co robi choćby taki Bolzer, jednakże na debiucie są już one mniej wyczuwalne w porównaniu do demówki. Zarazem kapela rozwija wachlarz pomysłów, jakimi operuje i nie wszystkie one są moim zdaniem stricte zaczerpnięte z death metalu czy metalu w ogóle. Gdzieś podskórnie w przypadku „The Pacification of Death” przebija mi się nazwa Pink Floyd, z wczesnych lat i płyt w stylu „Meddle”. A żeby Wam jeszcze odrobinę to wszystko pogmatwać to może napiszę, że to trochę tak jakby Grave Miasma chciała odegrać „Echoes” na swoją modłę? Kurwa, sam nie wiem. Fascynuje mnie ten album i to co na nim słyszę. A także to, jak on brzmi – bo sound tej płyty jest doskonały. To, jaka atmosfera jest dzięki niemu kreowana jest wręcz trudne do opisania. I generalnie – ten album jest sam w sobie trudny. Jeśli oczekujecie po prostu death metalowego napierdolu, będziecie rozczarowani. Jeśli lubicie zaś poszukiwać w muzyce ekstremalnej innych dźwięków – koniecznie zainteresujcie się Jade. Ja jestem kupiony całkowicie, nie myślałem że pod koniec roku dam jeszcze jakiejś płycie maksymalną ocenę, a tu taki wic.
Ja wracam do słuchania „The Pacification of Death”, najlepszej płyty końcówki tego roku. A może i całego roku? To jeszcze przemyślę.
Ocena: 10/10