Co za strzał! Nie dość, że dostałam w twarz nagle i niespodziewanie informacją o nowym materiale Cultes des Ghoules, to jeszcze tego samego dnia wyszedł kolejny. Jak tu złapać oddech między jednym ekstatycznym uniesieniem a drugim, w wirze sabatu?
Może nie mam racji, ale traktuję obie te epki jako dwuczęściową całość – tak interpretuję fakt, że ukazały się jednocześnie. Rozumiem jednak podział na dwa osobne wydawnictwa, bo o ile pierwsze brzmi bardzo “klasycznie”, drugie jest czymś nowym. Ale o tym za chwilę.
Tytuł “Deeds Without a Name” to cytat z Szekspira, a dokładniej – Makbeta. “Coś, czego nie da się nazwać” – bo cóż innego mogą robić wiedźmy? Bliżej tu chyba do Henbane, niż do Sinister; ujmę to tak – jak dla mnie więcej szaleństwa, niż melancholii i transu. Proste, wręcz prymitywne riffy, rytualna perkusja, opętańcze krzyki.
Od pierwszego kawałka jesteśmy walcowani basem, który – jak to zwykle u Cultes des Ghoules – wysuwa się na pierwszy plan, nawet przed gitary, same zresztą obciążone olbrzymim przesterem. W drugim kawałku dźwięk jeszcze mocniej przyciska do ziemi.
I w końcu teksty, które są ważną częścią wszystkich materiałów z logiem tej hordy – często w dramaturgicznej stylistyce; melodyjne i pełne ekspresji… Zeszliśmy do krypty – to teraz czas na rytuał pod tytułem “Eyes of Satan”.
Inspiracje teatrem to nic nowego w dorobku Cultes des Ghoules, przynajmniej jako temat. Bo forma jest tu zdecydowanie inna niż w Coven, który był jednak płytą na wskroś metalową (mimo swej długości, oraz oryginalnej oprawy tekstowo-graficznej). Tutaj jest inaczej. Metalowy miąższ to tylko jeden ze składników, coraz mniej i mniej słyszalny w miarę zagłębiania się w materiał. Tak, poznajemy ten bas, te wyjące gitarowe slide’y, od których robią się ciarki. Odnajdujemy też te wokale: screamy, śpiewy, wycia, krzyki, recytacje; czego tylko dusza zapragnie. Są też klawisze, sample, czy nawet wstawki elektroniczne. Jest tu jednak mnóstwo przestrzeni. To nie muzyka “po prostu do przesłuchania”, a na pewno nie jest to black metal. Pokusiłabym się o łatkę dark ambient, jeśli ktoś lubi mieć wszystko sklasyfikowane.
A teraz bardziej subiektywnie. Dla mnie jest to tło do rytuału. Nie będziemy jednak zarzynać noworodków (nie dziś). Bo tym rytuałem może być zapatrzenie się w okno, w noc, w siebie, ze szklanką czegoś mocniejszego w ręce – niech i tak będzie. Na pewno zachęcam do odsłuchu późną porą.
Tło hipnotyzuje i każe skupiać na sobie uwagę; buduje sceny, tworzy nastrój. Jaki – najprościej by rzecz – grozy, ale to za łatwe. Zależy, po której stronie rytuału się znajdziesz. Jeśli jako bierny obserwator, może Cię przestraszyć, obrzydzić, nawet znudzić. Jeśli jednak zechcesz uczestniczyć, każe Ci się bujać w swoim rytmie, aż – ku własnemu zdumieniu – usta same zaczną powtarzać „Be praised, Lord Satan”.
Jak już wspominałam, traktuję oba wydawnictwa jako całość w dwóch aktach, i jako całość dostają:
Ocena: 9/10
Tracklist:
01.Dirty Deeds at the Crossroads
02.Buried in Cursed Soil
01.The Curse
02.Eyes of Satan
03.Devil