Skip to main content

Wydawca: Ván Records

A teraz zespół, który naprawdę uwielbiam. Który moim zdaniem jako jeden z nielicznych w ostatnich latach wniósł coś świeżego do death metalu. I na którego płyty zawsze wyczekuję cierpliwie, ale z nieukrywanym podnieceniem.

Od dwóch miesięcy wałkuję najnowszą płytę Chapel of Disease i biję się z myślami – czy udało się im przebić genialny „…and as We Have Seen the Storm, We Have Embraced the Eye”. Krążek moim zdaniem totalnie niedoceniony – lub innymi słowy, doceniony, ale nie w takim zakresie, w jakim na to zasługuje.

Najnowsza płyta Niemców nosi tytuł „Echoes of Light” i jest w linii prostej kontynuacją pomysłów z trójki. Dla mnie to wspaniała informacja. Jeśli bowiem przespaliście ostatnią dekadę pod jakimś kamieniem w świętokrzyskiem i nie wiecie, skąd moje zachwyty  – Chapel of Disease do klasycznego death metalu w stylu Asphyx, Possessed czy wczesnego Death inkorporowało wpływy klasycznego hard rocka, szczególnie spod znaku Thin Lizzy czy Blue Oyster Cult. Na tyle mocno, że w tym momencie pierwsza grupa zespołów które wymieniłem jest zdecydowanie mniej słyszalna. Zastanawiam się wręcz, czy jest to jeszcze death metal. Na pewno ma death metalowy kościec, ale wszystko dookoła – melodie, riffy, po części też wokale dryfują w stronę rockowej estetyki. Jak to wypada?

Znakomicie. W zasadzie każdy kawałek na tym albumie to totalny bangerek, niektóre bardziej od innych, w dalszym ciągu jednak cały album wypada świetnie. Choć ma fragmenty, do których jeszcze zapewne muszę się przekonać – „Shallow Nights” w końcowej części z totalnie czystym wokalem mnie nie powala… Ale zaraz po nim wjeżdża „Selenophile”, chyba mój ulubiony na „Echoes of Light” kawałek i jestem totalnie rozbrojony. Ale faktem jest, że chwilami wydaje mi się, że Laurent odpływa zbyt mocno w progresywne plamy (bo poza wspomnianym „Shallow Nights” dostajemy jeszcze końcówkę „An Ode to the Conqueror”, spokojną i rozmytą) – i albo nie mogę się do tego jeszcze przyzwyczaić, albo nie mogę przyzwyczaić się do tego w ogóle.

I chyba właśnie te elementy sprawiają, że w dalszym ciągu moim numerem jeden jeśli chodzi o Chapel of Disease jest ich trzeci krążek. Nie zrozumcie mnie proszę przy tym źle – „Echoes of Light” wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi będzie moją płytą roku. W dalszym ciągu według mnie zdradza oznaki geniuszu. Wspaniały krążek, musicie się z nim koniecznie zapoznać!

Ocena: 9,5/10

Oracle
17708 tekstów

Sarkazm mu ojcem, ironia matką i jak większość bękartów jest nielubiany. W życiu nie trzymał instrumentu w ręku, więc teraz wyżywa się na muzykach. W obiektywizm recenzencki wierzy w takim samym stopniu jak we wniebowstąpienie, świętych obcowanie i grzechów odpuszczenie.

Skomentuj