Wydawca: Thrashing Madness Productions
Pewne rzeczy się nie zmieniają. Tak jak trzy lata temu Bladestorm dostarczył całkiem dobrą EPkę, tak też teraz dostajemy w łapska debiut. I na nim również to wszystko brzmi całkiem fajnie.
Może pamiętacie, a może nie – tak czy owak przypomnę Wam, że Bladestorm wycina sobie klasyczny heavy metal, oparty na totalnie klasycznych wzorcach. Rzekłbym nawet – kliszach. Mamy więc okładkę na której długowłose szkielety ubrane w skóry i dżinsy śmigają sobie motocyklami, zostawiając za sobą jedynie spaloną ziemię, a nad nimi krążą kruki na tle bladego księżyca (nie bez kozery człowiek zajmuje się audiodeskrypcjami). Więc nawet nie znając twórczości już czujecie, że dostaniecie po uszach klasycznym heavy metalem – tak też jest w rzeczywistości.
Bladestorm opiera swoją twórczość o nagrania Judas Priest, Saxon, Running Wild, wplatając w to wszystko odrobinę speed metalu czy też amerykańskiego power metalu. Jak się domyślacie, wszystko mknie wartko jak te truposze na choppersach i tnie riffami po twarzach (z wyjątkiem „Speed Demon” gdzie paradoksalnie jest jedyny wolny fragment na albumie). Melodie są szorstkie i nie przesadzone, ale wpadają w ucho. Czy zostają na długo? No tak sobie – zespołów grających w stylu Bladestorm jest mnóstwo, jedne robią to lepie, inne gorzej. Wrocławianie mieszczą się w średniej klasowej i jeśli dla kogoś jest to wystarczająca rekomendacja – to niech sięga po „Wrangler of Thunder”. Ja od recenzji EPki nie sięgnąłem po nią chyba ani razu, nie wiem jak będzie przy debiucie – możliwe, że podobnie. Ale wyniknie to co najwyżej z tego, że gdy słucham muzyki w tym stylu, zazwyczaj sięgam po kanon, rzadko po epigonów.
Mimo wszystko, Bladestorm wypuściło spoko krążek. Bez spiny, można sobie go posłuchać od czasu do czasu, a jeśli jest się fanem zlotów motocyklowych i muzyki z pazurem to pewnie nawet częściej.