Musiałem mocno przewertować kajet z rozpiską koncertów, by znaleźć taki na którym byłem w ostatni raz w Gdyni i okazało się, że było to dokładnie rok temu, gdzie swoje balety uskuteczniały m.in. Jad i Wieże Fabryk. Nic nie poradzę, że kompletnie nie po drodze mi jest z tym miastem jeśli chodzi o takiego typu spędy. Kiedy jednak pojawiło się info o występie Gorgoroth zacząłem kręcić nosem. Nie byłem pewien, czy mi się chce. Wszak wypadał to piątek, na mapie była Gdynia, a i za Gorgoroth mimo wszystko też jakoś nigdy specjalnie nie przepadałem (choć słuchałem). W końcu doszedłem do wniosku, że jednak ruszę dupę i zobaczę co z tego zespołu jeszcze pozostało…
Na miejscu zameldowaliśmy się niemal punktualnie i wchodząc już na salę równo o 19 trafiliśmy na pierwszy gig tego wieczoru, który na scenie uskuteczniał Hats Barn. Widziałem ich już przez krótką chwilę na ubiegłorocznym Under The Black Sun, dlatego wiedziałem już mniej więcej czego można było się spodziewać. Tym razem Francuzi jednak zaskoczyli i wyskoczyli z pełnym scenicznym inwentarzem: świńskimi łbami nabitymi na pale, półmrokiem, który rozswietlaly palące się świece i wokalistą, który wił się po scenie niczym opętany przez diabła osobnik. I tak przez 30 minut, aż do zwieńczenia ceremoni kielichem krwi wylanej na publikę. I choć Francuzi grają typowy black metal pod skandynawię, to przyznać trzeba, że polotu mieli tego wieczoru całkiem sporo, przez co gęba w zadowoleniu śmiała mi się w najlepsze, a to rzadko się u mnie zdarza przy tego typu kapelach.
Jako drugi na scenie (a miał być pierwszy) pojawił się grecko-holenderski Aran Angmar. I tutaj przez kolejne trzydzieści minut łapałem się za głowę i nie dowierzałem: jak można grać taki szrot i wierzyć, że jest to dobre?! Zastanawiałem się cały występ i zastanawiam się pisząc swoje wywody. Okej, z jednej strony Aran Angmar zaciągał miejscami greką na tyle, że części starszej (i młodszej) publiki, która wychodzi w Trójmieście z pod kamienia właśnie tylko na tego typu koncerty (czytaj: Gorgoroth), mogło się podobać. Z drugiej, jego plastikowość tak biła po uszach i gałach, że aż sam sobie się dziwię, że dałem radę do końca. Tego typu zespoły pasują mi raczej idealnie na poranne występy dajmy na to na takim wspomnianym już przeze mnie Under The Black Sun, gdzie jeszcze najebane Helmuty starają się wybudzić o poranku ze snu celem dalszego spożycia typowego, niemieckiego piwa słuchając typowego, szrot metalu z czwartej ligi… ale okey. O gustach się nie dyskutuje.
Po tym wybitnym zespole, jakim niebywale był Anal Angmar przyszedł w końcu czas na trolla, czyli na Mortiis’a. Okazją do tego występu było (jest) trzydziestolecie wydania pierwszego pełniaka “Født til å herske”. I tu przyznam, nigdy solo Mortiis’a nie słuchałem, przez co występ ten był dla mnie wielką niewiadomą. I w sumie po odsłuchaniu całości (która była skrócona względem czasu trwania albumu o jakieś 10-15 minut), gdzie Mortiis grał na klawiszach wspierany samplami stwierdzam, że było to mimo wszystko ciekawe doświadczenie i fajnie było w nim uczestniczyć. Wszak była to chyba jedyna okazja zobaczyć gościa, dzięki któremu popularność dungeon synthu wystrzeliła właśnie za sprawą tego albumu… i w zasadzie tyle. Stateczny występ, z wizualizacjami typowymi dla gatunku, co tworzyło odpowiedni klimat i przeniosło słuchających w świat lochów i smoków (czy jak to tam się zwie)…
Punkt 22 na scenie pojawił się Gorgoroth, którego byłem ciekaw chyba najbardziej. Dobrze znany krakowski koncert, wokalista który zrobił coming out dając prawicowym fanom bolca w żyć czy w końcu – co zawsze mnie rozpierdalało – ilość person, które przez ten zespół się przewinęło. I jak by to wszystko zebrać do kupy, to ten zespół jest jednak nie do zajebania i nadal się trzyma dobrze, choć na upartego i tru fana można by było powiedzieć, że to cover band, a nie prawdziwy Gorgoroth, mimo że został w nim z oryginalnego składu tylko Infernus. Tyle historia, a sam występ? Setlista była skrojona idealnie pod każdego fana. Było więc podegrane z “Pentagram” (“Katharinas bortgang”), było zagrane i “Destroyer” (tytułowy “Destroyer”) czy też w końcu z “Incipit Satan” (“Incipit Satan”) i “Under the Sign of Hell” (na czele z “Revelation Of Doom” (na które czekałem najbardziej) czy też “Krieg”)… Każdy więc dostał co chciał, a i Hoest (tak, ten z Taake) jako wokalista udźwignął ciężar i zrobił show na jaki ten zespół tego wieczoru zasługiwał. Na tym występie publika też wypełniła klub po brzegi, wyprzedając cały koncert co do jednego biletu, było więc warto się udać i zobaczyć to show na własne oczy. Obaw i oczekiwań jakiś specjalnych nie miałem, ale przyznać muszę, że Gorgoroth mógł się podobać (mimo iż dźwiękowiec niestety czasami nie dawał rady i wszystko zlewało się w jedną ścianę dźwięku).
Generalnie cały zestaw wypadł jednak jak dla mnie mocno średnio, gdzie – to chyba oczywiste – największą robotę zrobił Gorgoroth w czym niebywale pomogła charyzma samego Hoesta.